stolarz — Plane Wood Carpenter
32 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
robię meble, ciągle pomagam na farmie i chcę spełnić marzenie o archeologii, ale życie pisze własne scenariusze
Te święta to była jedna wielka… katastrofa.
Kiedy w bożonarodzeniowe południe rodzice podjechali pod dom Jerry’ego i zobaczyli dziadków, temperatura otoczenia nagle zmniejszyła się o kilka stopni od tego chłodu bijącego z dwóch stron rodzinnego stołu - przynajmniej tak odebrał to najmłodszy mężczyzna z rodziny Lyons. Jerry dwoił się i troił, żeby każdy czuł się zadowolony. Nabiegał się od jednych, do drugi, po trzecich, ale bez większych efektów. Humphrey i Georgia rozmawiali tylko z Lily i z grzeczności z Marianne (bo ciężarnej się nie odmawia). Dziadek Jeffrey nie rozmawiał z nikim, nawet z babcią Scarlett oskarżając ją o współudział w tej zdradzie; w ramach protestu nie spróbował ani jednego dania, chociaż Jerry prowokacyjnie nałożył mu porządny kawałek karkówki na talerz - została nietknięta. Hardingowie czuli się niezręcznie w skłóconym towarzystwie, a Robert siedział na swoim zydelku w kącie ocienionej werandy, skąd miał doskonały widok na całe zgromadzenie i podśmiewał się pod nosem z bratanka popijając piwo za piwem i co jakiś czas zagryzał to kiełbaską z grilla. Rozmowy się nie kleiły, podarowane prezenty z różnych stron nie sprawiły tyle radości co powinny, nawet kaszkiecik z wizerunkiem myszy Jerry’ego, jaki dostał od Claudii, nie wywołał u niego takiego entuzjazmu, jaki wzbudziłby w innych okolicznościach. Jedyną dobrze bawiącą się osobą była Lily. Ale na nią nikt nie potrafił się długo gniewać.
Pozostało mieć nadzieję, że cała “impreza” szybko się skończy. Czas niestety się dłużył, ale ostatecznie goście rozjechali się w swoje strony, Claudia położyła się w pokoju Lily, rodzice w pokoju gościnnym, Marianne poszła położyć Lily u nich w sypialni, a Jerry sprzątał jeszcze ostatnie talerze, szklanki i półmiski, które piętrzyły się na kuchennym blacie w oczekiwaniu na swoją kolej w zmywarce. Układał naczyniową jengę czekając, aż szczyt wieży wreszcie się zawali i rozbije w drobny mak jak dobry humor Lyonsa, który w samotności nie musiał już robić dobrej miny do złej gry. Niestety, nic takiego nie miało miejsca.
- Dlaczego wszystko, za co się zabiorę, musi kończyć się farsą? - widząc Marianne wchodzącą do kuchni westchnął smętnie, wsadził dłonie w gumowe rękawice i - zamiast odpocząć po naprawdę wyczerpującym psychicznie i fizycznie dniu - zabrał się za zmywanie naczyniowej jengi, bo i tak nie mógłby wysiedzieć w miejscu, więc wolał zająć czymś ręce, żeby nie myśleć. Chociaż… Skoro i tak było tragicznie, mógł sobie dowalić jeszcze, bo czemu nie? Przynajmniej jedno z nich dozna trochę spokoju na te święta. - Nie dostałem ani kredytu studenckiego, ani częściowego stypendium, ani jakiegokolwiek stypendium, mogę zapomnieć o studiowaniu - skłamał dość gładko, a paskudny nastrój sprawił, że wypadł w tym niezwykle wiarygodnie! Jakby dla podkreślenia swoich nerwów z rozmachem wylał wodę z garnka, która na zasadzie jakiejś tajemniczej siły zwrotnej postanowiła wrócić w jego stronę, ochlapując go od pasa w dół gorącą wodą, resztkami jedzenia i pianą. I szczerze? Jerry’emu było już totalnie wszystko jedno.

Marianne Harding
lisowa
A.
Weterynarz — Animal Wellness Center
28 yo — 167 cm
Awatar użytkownika
about
Po latach odkurzyła swój dyplom i wróciła do weterynarii, przejęła klinikę, którą chciałaby wykupić a do tego wychowuje pięciolatkę i wciąż próbuje zacząć wszystko od nowa.
Cały dzień próbowała robić dobrą minę do złej gry, bo co innego jej pozostało? Widziała jak Jerry męczył się próbując pogodzić zwaśnioną rodzinę, która nie zamierzała mu ani trochę tego ułatwiać. Oboje chyba byli zbyt naiwni wierząc, że czas świąt zmiękczy ich serca. Gdy w pewnym momencie znalazła się obok babci Scarlett, próbowała nieco pociągnąć ją za język i wybadać skąd cały ten rodzinny konflikt, ale ta szybko zmieniła temat, dając znać, że od niej nic nie wyciągnie a sprawa nie do końca i ją dotyczy. Było jej przykro, że cierpi na tym Jemi, który tak bardzo starał się by te święta były jedyne w swoim rodzaju. Po części takie były, bo przynajmniej byli wszyscy razem i właśnie z tą pozytywną myślą wolnym krokiem weszła do kuchni, w której było tak przyjemnie cicho. Wszyscy poszli spać a bałagan? Tym miała zamiar martwić się jutro.
- Nie wszystko – uśmiechnęła się podchodząc do niego i układając dłonie na jego spiętych barkach, delikatnie je rozmasowała. – Pomyśl sobie, że wszyscy mimo wszystko zostali cały dzień, nikt nie obrażał się przy stole, nie rzucali w siebie talerzami. To już krok w dobrą stronę – musnęła ustami jego kark, po czym oplotła dłonie wokół jego pasa i przytuliła się do jego pleców. Naprawdę nie było tak źle by chodził w aż tak podłym nastroju. Kilka osób bawiło się świetnie, więc już miała zamiar pomóc mu w zmywaniu, ale kolejna wiadomość nieco ją przygasiła. To znowu komplikowało sprawę, więc tylko zmarszczyła nos i zrobiła krok do tyłu by Jerry mógł się odwrócić. Gdy napotkała jego spojrzenie uśmiechnęła się delikatnie, bo obiecała sobie, że zrobi wszystko by pojechał studiować.
- Nie zdążyłam Ci o tym powiedzieć, ale moja mama dała mi jeszcze jeden prezent – nie chciała o tym rozmawiać w święta, bo to wiązało się z kolejnymi ważnymi decyzjami, na które nie była w ogóle gotowa. – Od mojej młodości odkładali pewną kwotę na moje wesele. Zresztą każdemu z nas odkładali. Nie ważne. I stwierdziła, że skoro nie planujemy wielkiego wesela, bo w sumie w ogóle go nie planujemy to powinnam przeznaczyć te pieniądze na inny cel. Mieli tu na myśli częściowy wykup kliniki – gdy Jerry już zabierał się z zamiarem przerwania jej, uciszyła go gestem dłoni – Alec zgodził się sprzedać klinikę. Zapłacę mu połowę a drugą będę oddawać w ratach. On i tak nie zamierza przez najbliższe lata wrócić do Lorne. Chyba poznał kogoś, pracują razem w fundacji. – wyjaśniła wszystko, bo wiązało się to z dużym ryzykiem, ale mogłaby mieć klinikę na własność. Czerpałaby z niej wszystkie przychody, w końcu oboje mogliby się odbić i spać nieco spokojniej. Pomogliby na farmie, Jerry mógłby zająć się nauką. Ale czy faktycznie wszystko było takie piękne? – Możemy wziąć kredyt na Twoje czesne z banku. Mamy zabezpieczenie. Dom, klinika, kawałek ziemi.

Jermaine Lyons
towarzyska meduza
kwiatek
stolarz — Plane Wood Carpenter
32 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
robię meble, ciągle pomagam na farmie i chcę spełnić marzenie o archeologii, ale życie pisze własne scenariusze
Takich słów się nie spodziewał. W Jerrym na nowo obudziła się nadzieja. Naprawdę był w złym humorze i chyba tylko to sprawiło, że uwierzył we własne kłamstwo, przez które - na wieść o tym, na co Marianne chce przeznaczyć swoje pieniądze - jego serce obmyła fala przyjemnego ciepła. Szybko jednak wrócił na ziemię. Bo a) okłamał ją, dostał stypendium, nie potrzebował do tego jej pieniędzy b) i tak nie mogli tam pojechać. Musiał jak najszybciej wybić jej to z głowy.
Ale z kapitałem na start…
Nie, strój, znowu to robisz
, zrugał się w myślach, jego oczy posmutniały, a ramiona opuściły się jak pod niewidzialnym ciężarem. Kurwa, dlaczego podjęcie decyzji było cholernie trudne? Jerry był tak rozdarty między rodziną a marzeniami, które przybliżały się i oddalały sprawiając, że odzyskiwał nadzieję i na przemian ją tracił. To naprawdę było ponad jego siły. A im bardziej się starał zniechęcić się do tych pieprzonych studiów, tym świat otwierał przed nim nowe możliwości. Miał już dość walki o coś, co uszczęśliwi go i unieszczęśliwi jednocześnie.
- Dom nie jest mój, ziemia też stoi na dziadka, a klinika jest twoja. Żaden bank nie da kredytu mnie, a tobie nie pozwolę zaciągać pożyczek na moje studia. - Sam nie wierzył, że to powiedział. Zresztą, on sam niedawno zaproponował jej pożyczkę pieniędzy od swojego ojca na spłacenie kliniki. A ona teraz miała możliwość zrobić to bez żadnych kredytów. Patrzył na nią z dłońmi wyciągniętymi przed siebie, aby woda z rękawic nie kapała mu na stopy, a serce mu się krajało, że musiał wybrać coś, przez co i tak na jakiś sposób będzie nieszczęśliwy.
Mari, nie rób tego. To nie wyjdzie. Mam już dość wałkowania w kółko tego samego. Pozwól mi się pogodzić z tym, że tu zostaniemy, bo im bardziej naciskasz, tym większą mam nadzieję… Nie umiał powiedzieć jej tego wprost, dlatego znów odwrócił się do zlewu i ze wściekłością zaczął szorować ruszt z grilla. Nie mógł dłużej łudzić się, że to wyjdzie. Nie mógł, nie mógł, nie mógł!
Musiał zatem użyć innego argumentu. Nie chciał go używać, ale nie widział innego wyjścia z tej sytuacji. Wiedział, jak to będzie wyglądać - im bardziej Jerry będzie sabotował pomysł z wyjazdem, tym mocniej Marianne będzie go do niego popychać.
- Słyszałem twoją rozmowę z mamą - wydusił w końcu beznamiętnie, skupiając pełną uwagę na szorowanych prętach. - Powiedziałaś jej, że się boisz i nie chcesz tam jechać, ale robisz to dla mnie, bo już i tak wystarczająco dużo poświęciłem. Jaka jest w końcu prawda, Marianne? - Trochę było w tym prawdy, trochę sobie dopowiedział, ale nie wątpił, że właśnie to kotłowało się po jej głowie. On miał podobne myśli. Zaciskając szczęki jeszcze mocniej przyciskał gąbkę do brudu. W końcu odwrócił głowę, aby na nią spojrzeć. Dość chłodno, jakby był zraniony tym, że go okłamała w tak ważnej kwestii - o czysta ironio hipokryzji! - i czekał na to, co ma w mu do powiedzenia prosto w twarz. Oczekiwał szczerości okłamując ją, ale wiedział, że jeśli Marianne nie przestanie zachęcać go do wyjazdu, rozmyślanie rozerwie go na pół, a przecież dopiero niedawno złożył się w całość i nie był gotowy na przeżywanie tego od nowa.

Marianne Harding
lisowa
A.
Weterynarz — Animal Wellness Center
28 yo — 167 cm
Awatar użytkownika
about
Po latach odkurzyła swój dyplom i wróciła do weterynarii, przejęła klinikę, którą chciałaby wykupić a do tego wychowuje pięciolatkę i wciąż próbuje zacząć wszystko od nowa.
Już nabierała powietrza by zacząć protestować, ale w ostatniej chwili zrezygnowała i z jej ust wydobyło się jedynie głośne westchnięcie. Jermaine działał nielogicznie i sama już nie rozumiała dlaczego sabotuje każdy jej pomysł. Wcześniej, na przedświątecznym jarmarku, rozwiązanie z jego wyjazdem i jej zostaniem w Lorne na jedynie kilka miesięcy wydawało jej się najlepsze dla całej ich rodziny. On spokojnie skupi się na nauce i najtrudniejszym pierwszym semestrze, Mari będzie spokojniejsza tutaj a jeszcze przed porodem Jemi zdąży wrócić i przejdzie na naukę zdalną. Może i wymagało to od nich więcej poświęcenia, pracy i samozaparcia, którego na pewno będzie brakowało przy energicznej pięciolatce, prawie sześciolatce i noworodkiem, który będzie jeszcze trudniejszy do okiełznania. Skoro nie chciał tego, nie chciał jej pomocy finansowej to czego tak naprawdę chciał? I przez kolejne kilkanaście sekund właśnie to pytanie wymalowane było na twarzy kobiety.
O ile jego słowa nie zmieniły jej spokojnego spojrzenia, bo przecież musiał się przez ostatnie tygodnie domyślać, że takie właśnie obawy pojawiły się w jej głowie. Tak to chłodne spojrzenie, które jej posłał gdy tylko się odwrócił sprawiło, że Mari miała ochotę przyjąć od razy pozycję obronną. Zarzucał jej kłamstwo? Oskarżał o coś? Skrzyżowała, więc tylko ręce na piersi i poczekała aż skończy szorować te przeklęte naczynia, które mogły poczekać do następnego dnia.
- A Ty się nie boisz? Spójrz mi prosto w oczy i powiedz, że nie miałeś wątpliwości czy decyzja o wyjeździe jest słuszna – wiedziała, że był w stanie to zrobić, w końcu na szali leżały jego marzenia i pewnie powie wszystko by tylko doprowadzić do tej wyprowadzki. I miał do tego całkowite prawo! Gdyby chodziło o weterynarię Mari pewnie też byłaby skłonna zaryzykować więcej. – To nie jest albo białe albo czarne, Jemi. Oczywiście, że robię to dla Ciebie. Gdyby ni chodziło o Twoje studia a mielibyśmy wyprowadzić się gdzieś dla czyjegoś widzi mi się to bym nie pojechała. Ale mamy powód by to zrobić – znowu westchnęła i rozluźniła dotąd napięte ramiona – Tak. Boję się. Cholernie się boję wyjazdu. I nie tylko wyjazdu, ale kolejnych miesięcy. Mam jechać w nowe miejsce, do obcych ludzi, z dala od wszystkiego co znam z myślą, że urodzi się nasze kolejne dziecko. Życie tutaj z noworodkiem nie byłoby łatwe a tam…? – machnęła ręką w bliżej nieokreślonym kierunku, chociaż mimowolnie wskazała na pokój, w którym spali jego rodzice. – Twoja rodzina mnie nawet nie lubi, więc nie oczekuj ode mnie, że będę skakała ze szczęścia.


Jermaine Lyons
towarzyska meduza
kwiatek
stolarz — Plane Wood Carpenter
32 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
robię meble, ciągle pomagam na farmie i chcę spełnić marzenie o archeologii, ale życie pisze własne scenariusze
Jerry nie tyle się bał, co był przerażony. Długimi nocami leżał wpatrzony w sufit albo ścianę zaklinając je do uzyskania jakiejś wskazówki, bo na pełne rozwiązanie nawet nie liczył. Liczył na cokolwiek. Był już zmęczony tym tematem. Na skraj wyczerpania doprowadzał go ciągły stres o czas, dojazdy, naukę, aklimatyzację dziewczyn, ich samotność, pieniądze, problemy, które na pewno wynikną po drodze, a których w żaden sposób nie jest w stanie przewidzieć. To wszystko przytłaczało Jerry'ego tak mocno, że nie miał siły udawać, że jest dobrze. Nie było. Ani z tą sytuacją, ani z jego stanem duchowo-psychicznym. Najchętniej oddałby podjęcie tej decyzji w obce ręce. I poddałby się jej bez szemrania, byleby tylko nie musieć więcej rozważać za i przeciw.
- Boję się. Nie chcę tam jechać właśnie dlatego, że się boję - to po części była prawda. Jermaine jednak przez lata stawał twarzą w twarz ze swoimi lękami i nie to było jego największą bolaczką. - Wyjazd w tym momencie to czyste wariactwo. Ale ty budzisz we mnie nadzieję, że to się uda. Za każdym razem, kiedy podkopywałem ten pomysł, padała jakaś genialna propozycja, przez którą wierzyłem, że da się to wszystko pogodzić… - Teraz nie wierzył, jednak przynajmniej przez chwilę poczuł, że wreszcie poruszają się po temacie w zgodzie ze sobą. I może nawet Jerry by się przełamał otwierając się bardziej ze swoimi rozterkami, kiedy Mari znów wytoczyła działo pod tytułem “twoja rodzina”. - Och, daj już spokój z moimi rodzicami! - machnął zniecierpliwiony ręką wrzucając zmywak do piany w zlewie. - Zafiksowałaś się na tym punkcie! Ile razy słyszałem, że cię nie lubią, a tak naprawdę nawet nie dałaś im szansy na poznanie siebie, od razu się uprzedziłaś! - prychnął rozzłoszczony. Podwójnie. Raz, że wyciągali znów ten temat, dwa, że nie chciał się o to kłócić. W ogóle nie chciał się kłócić, ale te wszystkie emocje, które wzbierały w nim odnośnie wyjazdu napływały ogromną falą zablokowane przez tamę pozorów, która z czasem nie wytrzymała naporu i przepuściła je wszystkie. - Nie oczekuję, byś skakała ze szczęścia. Niczego od ciebie nie chcę oprócz szczerości! Jak ma nam się udać, skoro popychasz mnie do czegoś, w co sama nie wierzysz?! - nie wiedział, kiedy podniósł głos. Nie obchodziło go, że może obudzić śpiących za ścianą rodziców. Zapomniał, że nie powinien denerwować ciężarnej kobiety, ale czara goryczy się przelała i trudno mu było ją zatrzymać, szczególnie że nieświadomie poruszył problem, który tak bardzo go blokował. Powinien zadać swoje ostatnie pytanie inaczej: jeśli sam nie wierzył w siebie… jak miał sobie poradzić, skoro nawet najbliższa mu osoba, na której wsparciu i zdaniu budował pewność siebie, wątpiła w powodzenie tego planu?
Jerry nie zauważył, kiedy po jego policzkach pociekły słone łzy, a obraz się zamazał, ale to też miał gdzieś. Zapętlał się coraz bardziej w swoim rozdarciu, a otaczająca go rzeczywistość przestała docierać do zmysłów i zdrowego rozsądku, który ostatnie tygodnie tak wytrwale tłumił emocje, że po dzisiejszej porcji wrażeń doczekał się ich niekontrolowanego wybuchu.

Marianne Harding
lisowa
A.
Weterynarz — Animal Wellness Center
28 yo — 167 cm
Awatar użytkownika
about
Po latach odkurzyła swój dyplom i wróciła do weterynarii, przejęła klinikę, którą chciałaby wykupić a do tego wychowuje pięciolatkę i wciąż próbuje zacząć wszystko od nowa.
Nie rozumiała ani pretensji ani tego wybuchu złości, który skierowany był w jej kierunku. To był ciężki dzień, dla niego nawet bardziej, ale nic, absolutnie nic, nie dawało mu prawa do takiego zachowania. Dlatego zagryzła dolną wargę, bo gdyby tylko się teraz odezwała ta rozmowa, która swoją drogą coraz mniej zaczynała przypominać rozmowę, skończyłaby się kłótnią a przecież tego nikt nie chciał. Zwłaszcza że były święta. Patrzyła więc tylko na ukochanego, wciąż zadając te nieme pytania, których nie potrafiła zadać na głos. Dlaczego? Dlaczego teraz? Bez żadnego wcześniejszego ostrzeżenia. Zamiatał pod dywan najważniejsze sprawy, znowu stawiając siebie i swoje uczucia na przedzie, jednocześnie nie przywiązywał wagi do tego jak czuje się Mari. Komentarz o jej uprzedzeniach wobec jego rodziców zabolał. I to na tyle mocno, że poczuła jak przygryzana dotąd warga zaczyna drżeć. Za każdym razem starała się być miła, robiła wszystko by jego rodzice poczuli się tutaj jak w domu a oni zamiast tego unikali jej jak ognia a każdą próbę rozmowy dusili w zarodku.
- Jesteśmy razem prawie sześć lat. Od pięciu lat na świecie żyje ich wnuczka, którą dopiero niedawno poznali, więc nie wmawiaj mi, że to ja się nie starałam o nasze kontakty – wycedziła, wiedząc że każde wypowiadane przez nią słowo kieruje ich tylko do przepaści. Miała dość gaszenia wszystkich pożarów, które Jermaine sam wywoływał. Jej rodzina też bywała trudna, ale nigdy nie dali mu odczuć, że jest wśród nich niemile widziany. Nawet po rozstaniu zapraszali go do siebie, traktowali jak członka rodziny. Jej rodzeństwo pomagało nie tylko przy opiece nad małą ale także na farmie gdy brakowało rąk do pracy. Jej rodzice wspierali ich podczas budowy domu i teraz, gdy chcieli spełniać swoje marzenia. Tym bardziej była wściekła, że Jerry jest na to wszystko ślepy i nie dostrzega, że większe wsparcie i poczucie przynależności miał w obcych ludziach niż w swoich bliskich. Poza dziadkami. Oni zawsze byli po ich stronie.
Była gotowa do odpierania kolejnych ataków, jednak zamiast tego opuściła ręce wzdłuż ciała nie mogąc uwierzyć, że demony przeszłości znowu wróciły. Bez wahania, może z delikatnym strachem, że ją odtrąci, podeszła do niego i ujęła jego twarz w obie dłonie.
- Co Ty pleciesz? – patrzyła wprost w jego oczy, zaskoczona ponownym brakiem wiary w siebie – Nigdy… Ani przez ułamek sekundy nie przestałam wierzyć w Ciebie. Jesteś najbardziej upartym, ale i najbardziej wytrwałym, najbardziej walecznym i silnym facetem jakiego znam. Osiągnąłeś tak wiele, że wszystko czego sobie zapragniesz będzie Twoje. Dlatego to robię. Dlatego jestem gotowa wyjechać byś mógł rozwinąć skrzydła. Chociaż szukam i szukam rozwiązań byś mógł to zrobić nieco inaczej, byśmy nie musieli wyprowadzać się na tak długo… - tu był ich dom i to zrozumiała jakiś czas temu. Chociaż ten dom nie zniknie przez dwa lata, ale to nie zmieniało faktu, że cholernie się bała. – Więc Jermaine Lyons, powiedz mi czego Ty chcesz.

Jermaine Lyons
towarzyska meduza
kwiatek
stolarz — Plane Wood Carpenter
32 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
robię meble, ciągle pomagam na farmie i chcę spełnić marzenie o archeologii, ale życie pisze własne scenariusze
Nie wierzył w ani jedno słowo, które Mari o nim powiedziała. Nie był ani silny, ani wytrwały; może było coś z tym uporem, ale ona nie ustępowała mu na krok. Z zaciętym wyrazem odwrócił głowę, gdy Mari objęła jego twarz dłońmi, ale nie cofnął się. Po prostu nie umiał patrzeć jej w oczy, gdy bulgotało w nim tyle sprzecznych emocji, przez które mógłby powiedzieć jej więcej przykrych słów niż do tej pory.
Czego chciał Jermaine Lyons?
Dobre pytanie. Odpowiedź przyszła od razu: tak bardzo chciał, żeby tym razem im wyszło, że starał się na siłę stworzyć związek podporządkowany pod Mari. Zrezygnować z siebie, stawiając wszystko dla niej - odłożyć studia, zostać tutaj, powiększyć dom dla nowego członka rodziny. Starał się do tego stopnia, że zatracił siebie i przesadził w drugą stronę. Patrząc na całą sytuację z perspektywy czasu zrozumiał, że sam sobie na to zasłużył odsuwając ją od siebie za każdym razem, gdy próbowała załagodzić jego wybuchy. Teraz znów ją straci, jeśli czegoś nie zrobi, wiedział to.
- Chciałem wrócić na studia, żeby się od ciebie odciąć! Nie patrzeć na twoją samotność lub układanie sobie życia z kimś innym - zaczął tłumaczyć nieco histerycznie wypowiadając słowa i jednocześnie czuł, że trzewia zaciskają mu się w supeł. - Potem sprawy z uczelnią ułożyły się po mojej myśli, czego się totalnie nie spodziewałem. Jednocześnie wróciliśmy do siebie i… - prawie walnął, że znów wpadli, ale to byłby niefortunny dobór słów. Musiał zrobić przerwę na oddech, który z każdym słowem stawał się coraz płytszy, urywany i nie dawał poczucia pełnego odetchnięcia. - Wtedy, w lipcu, to był wybór idealny, a i tak podjęty dla ciebie. Wyjeżdżając odciąłbym się od ciebie dając ci swobodę. Teraz… to wszystko jest zbyt realne, a przez to nieprawdziwe... - Przycisnął mocno pięści do skroni, ale nie pomogło to na rozrywający czaszkę ból głowy. Panował w niej chaos, który nie chciał się uporządkować żadnym sposobem. - Nie wyobrażam sobie życia tam bez ciebie, tak samo jak nie wyobrażam sobie ciągnięcia cię tam wbrew tobie… - Tyle razy rozważał to na wszystkie możliwe sposoby i nie znalazł wyjścia, które można by nazwać kompromisem bez dużego poświęcenia którejkolwiek ze stron. Głowa pękała mu w szwach od tych rozmyślań, których miał już po dziurki w nosie.
Chodził nerwowo po kuchni w tę i z powrotem, ale nie umiał odpowiedzieć konkretnie, czego chce. Zatrzymał się i popatrzył na Mari. Stojącą przed nim ze zmęczoną twarzą, przygarbionymi ramionami, lekko zaokrąglonym brzuszkiem wskazującym na jej ciążowy stan. To go otrzeźwiło. Uspokoił się i oparł o kuchenny blat zaciskając na nim drżące palce. - Marzyłem o tych studiach. Marzyłem o tobie. I kiedy mogę spełnić oba marzenia… - muszę wybrać jedno… Czuł się tak bardzo oszukany przez życie, że miał ochotę wyć jak opętany. Tylko że teraz nie było już “on” i “ona”. Już nawet nie byli tylko “oni”. Tworzyli rodzinę, która niedługo miała się powiększyć. - Chcę wreszcie zaznać od życia trochę spokoju i szczęścia, Mari. Tylko tego chcę, czy to tak dużo? - powiedział w końcu łamiącym się głosem nie odpowiadając wprost na jej pytanie.
Ale gdy wypowiedział “spokój” i “szczęście”, pomyślał od razu o tym domu na farmie, z huśtawką obrastajacą krzakiem róży, nieskończonym domkiem na drzewie, pigwą posadzoną na środku podwórka, pod którą obiecał kiedyś postawić ławkę, aby w cieniu drzewa zaznać wytchnienia w upalny dzień. Pomogło mu to podjąć ostateczną decyzję, chociaż serce - przywykłe do cierpienia - ponownie rozpadło się na pół.

Marianne Harding
lisowa
A.
Weterynarz — Animal Wellness Center
28 yo — 167 cm
Awatar użytkownika
about
Po latach odkurzyła swój dyplom i wróciła do weterynarii, przejęła klinikę, którą chciałaby wykupić a do tego wychowuje pięciolatkę i wciąż próbuje zacząć wszystko od nowa.
Obserwowanie tego rozdarcia, które emanowało z każdego jego ruchu i słowa łamało jej serce. Wiedziała, że pogodzenie tego wszystkiego nie będzie takie łatwe i ktoś na pewno na tym ucierpi. Ostatnie tygodnie nie potrafili o tym rozmawiać, jednocześnie szukając w głowie idealnego rozwiązania, które po prostu nie istniało. Nie można było mieć ciastka i zjeść ciastka. Dlatego gdy Jerry tak krążył po kuchni oparła się o framugę dzielącą kuchnię od salonu, czując totalną pustkę. Nie miała rozwiązania na to wszystko. Nie mogła sypnąć złotą radę by nagle decyzje okazały się znacznie łatwiejsze do podjęcia.
Spokój i szczęście… Marianne miała dokładnie taką samą wizję. I gdy tyko usłyszała te słowa przed oczami stawały jej podobne obrazki. Te poranki na farmie, gdy pobliskie pola otoczone są mleczną mgłą, gdy mała Lily wybiega bosymi stopami na trawę i biega za ukochanym psem. Te wieczory, gdy oboje wykończeni opadają na werandzie i nie mogąc się z niej ruszyć przez godziny obserwują znikające za pagórkiem słońce. To było ich miejsce, ich oaza i mimo że nie chciała stąd wyjeżdżać wiedziała, że wrócą. Dwa lata. Przecież tyle miało trwać i chociaż raz mogła się poświęcić. Dla niego.
- Wciąż możesz spełnić oba marzenia, bo ja obiecałam być zawsze przy Tobie. Niezależnie jaka będzie Twoja decyzja – powiedziała ze spokojem, chociaż w środku odczuwała prawdziwą burzę. Nie chciała się rozstawać nawet na kilka miesięcy, nie chciała wyjeżdżać, ale nie chciała też by rezygnował ze swoich marzeń. Już raz to zrobił i ich związek nie przetrwał tego wszystkiego. Mari była pewna, że tym razem będzie tak samo i jeśli zrezygnuje ze studiowania, kiedyś jej to wypomni. Świadomie bądź przez przypadek, ale będą się wciąż ranić.
- Uważam, że sobie poradzimy Jemi – w ostatniej chwili powstrzymała się by nie dodać, że przecież mają wsparcie w swoich rodzinach. Nie do końca była to prawda, ale po jego poprzednim komentarzu nie chciała poruszać tego tematu. Jego rodzina to jego rodzina. Nie byli jej do szczęścia potrzebna. Jego dziadkowie i Hardingowie to jedyne osoby na których jej zależało. Zawsze byli częścią ich życia, więc nic się w tej kwestii nie zmieni. – Naprawdę uważasz, że nie uda Ci się skończyć studiów zaocznie? Ja cały ostatni rok zaliczyłam zdalnie, w tym obronę pracy, więc trochę pracy… Bardzo bym chciała Ci ułatwić spełnienie tego jednego marzenia, ale nie damy sobie rady z noworodkiem tak daleko od wszystkich. Tak daleko od domu…


Jermaine Lyons
towarzyska meduza
kwiatek
stolarz — Plane Wood Carpenter
32 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
robię meble, ciągle pomagam na farmie i chcę spełnić marzenie o archeologii, ale życie pisze własne scenariusze
Jerry uśmiechnął się przez łzy. Dodawało mu otuchy, że Marianne naprawdę była w stanie zostawić wszystko i ruszyć za nim. Jednak logistyczne względy - z których nawet ona musiała zdawać sobie sprawę - im nie sprzyjały. W Brisbane nie mieli nikogo do realnej pomocy, w Lorne była cała zgraja przyjaciół, rodzeństwa Marianne, rodziny. Nie mówiąc o tym, że po porodzie Mari musiałaby przez jakiś czas skupić się głównie na dziecku, a Jerry wracając na studia musiałby zrezygnować ze swojej pracy. Za co mieliby żyć? Gdzie w tym szaleństwie czas dla siebie, dla rodziny? Już teraz miał go jak na lekarstwo, dokładając do tego naukę… Wszystkie te przesłanki coraz bardziej ostudzały jego emocje. Nie mógł przecież walczyć z faktami.
- Wiem - podsumował krótko jej ostatnią wypowiedź, a łzy znów stanęły mu w oczach. Usłyszenie tego na głos sprawiło, że to wreszcie stało się realne, choć nie zmniejszyło przygniatającego poczucia utraty czegoś istotnego. Z jednym noworodkiem może jeszcze by się udało, ale mieli jeszcze Lily… Niee, to nie miało prawa się udać. - Wystąpiłem z wnioskiem o indywidualny tok nauczania, ale z miejsca mi powiedzieli, że na tym etapie to niemożliwe. - Wzruszył bezradnie ramionami. - Te dwa lata obejmują głównie praktykę i pracę w terenie, nawet ściśnięcie wszystkich zajęć w dwa-trzy dni tygodniowo oznacza kursy do Brisbane w tę i z powrotem. - Nie stać nas na to, nie powiedział tego na głos, ale wybrzmiało nawet niewypowiedziane. Westchnął ciężko, zdjął rękawice i fartuch, odłożył je na blat i schował twarz w dłoniach. Tak bardzo starał się bez względu na wszystko pogodzić obie opcje - rodzinę i studia - że nie dopuszczał możliwości najprostszego wyboru: rezygnacji z jednej z nich. To by oznaczało, że się poddał. Zawiódł. Siebie, Marianne, wszystkich dookoła, którzy pomimo początkowego sceptycyzmu w niego uwierzyli.
- Przepraszam, Mari - wydusił w końcu z siebie, choć jego głos był stłumiony przez palce. Zabierając dłonie otarł pozostałości łez z twarzy. - Tak bardzo mnie popychałaś do studiowania, że pomimo wszystkich argumentów przemawiających o niemożliwości realizacji tego planu, próbowałem zrobić to za wszelką cenę. Chyba bardziej dla ciebie niż dla siebie, żebyś była ze mnie dumna tak jak wtedy, gdy dostałem się na staż. - Podszedł do niej i sięgnął do jej ręki, którą najpierw pogłaskał wierzchem swojej dłoni, aby ostatecznie spleść ich palce ze sobą. - Z drugiej strony nawet jak zdobędę dyplom - po co mi on? - zmuszając się do uśmiechu pogłaskał ją wolną dłonią po policzku. - I tak nigdzie stąd nie wyjadę, tu jest teraz mój dom - potwierdził to, co Marianne powiedziała. Gdziekolwiek by się nie udali, to i tak całą rodziną należeli tylko do jednego miejsca. Było nim Lorne Bay. A z porażką... będzie musiał jakoś poradzić sobie na własny sposób.

Marianne Harding
lisowa
A.
Weterynarz — Animal Wellness Center
28 yo — 167 cm
Awatar użytkownika
about
Po latach odkurzyła swój dyplom i wróciła do weterynarii, przejęła klinikę, którą chciałaby wykupić a do tego wychowuje pięciolatkę i wciąż próbuje zacząć wszystko od nowa.
Westchnęła ciężko na wiadomość od odmowie indywidualnego toku nauczania. To by im wszystko znacznie ułatwiło, ale skoro już teraz wiedzieli, że nie ma na to szans… Pozostawał tylko wyjazd. Nie wyobrażała sobie by Jerry miał tracić tyle czasu na bezsensowne dojazdy. Owszem, może i tanie to nie było, ale o pieniądze ostatnio nie musieli się martwić. Dla niego sprzedałaby nawet klinikę, która nie do końca była wciąż jej. Oddałaby każdego centa, byleby tylko był szczęśliwy.
I właśnie wtedy padły słowa, w które nie mogła uwierzyć. Czyli naciskała go za bardzo? Wcześniej była pewna, że właśnie takiego kopa jej ukochany potrzebuje a zamiast tego osiągnęła totalnie odmienny efekt. Aż jej się oczy znowu zaszkliły i musiała odczekać kilka sekund, bo w innym przypadku by się tutaj rozpłakała.
- Naprawdę myślisz, że napełniasz mnie dumą jedynie realizując swoją karierę zawodową? – spojrzała na niego czule, starając się by w jej głosie nie było słychać tych wszystkich emocji. – W takim razie ja zawodzę Cię na każdym kroku. Od lat to robię, bo zrezygnowałam ze wszystkiego o czym marzyłam zanim się poznaliśmy – wzruszyła niepewnie ramionami, bo przecież ledwo skończyła studia, nie mówiąc o zaczęciu pracy w zawodzie. Ona też tego zrezygnowała. Dla niego. Dla Lily. Dla ich rodziny. Najważniejsze, że nigdy tego nie żałowała! – Tylko, że gdy pojawiłeś się w moim życiu wszystkie marzenia się zmieniły. Tak samo jak cele i pragnienia. I zapamiętaj to raz na zawsze Jemi. Jestem z Ciebie dumna każdego dnia. Byłam dumna wczoraj, byłam dzisiaj i na pewno będę jutro – podeszła do niego i jednym sprawnym ruchem splotła ich dłonie. Dla niej najważniejsze były te małe gesty. Jermaine jest idealnym partnerem dla niej. Właśnie przez brak egoizmu podziwiała go każdego dnia jeszcze bardziej. Te wszystkie wyrzeczenia i poświęcenia… Te codzienne uśmiechy, małe gesty, czułe słowa i poczucie bezpieczeństwa. Nie potrzebowała niczego więcej.
- Przepraszam… - szepnęła równie niepewnie, co jeszcze chwilę temu. Nie wiedziała za co konkretnie przeprasza, ale Jerry na to zasługiwał. Przez nią znowu nie spełnił swoich marzeń, przez nią znowu ich świat przewracał się do góry nogami. Przez nią znów czuł się niepewnie. – Wciąż uważam, że możesz wszystko Jemi. Wszystko. A ja Cię będę kochać tak samo mocno niezależnie od decyzji, którą podejmiesz. Czy zdecydujesz się, że wyjeżdżamy czy postanowisz zostać tutaj i wciąż zajmować się stolarką i farmą. Moje uczucia wobec Ciebie się nie zmienią.

Jermaine Lyons
towarzyska meduza
kwiatek
stolarz — Plane Wood Carpenter
32 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
robię meble, ciągle pomagam na farmie i chcę spełnić marzenie o archeologii, ale życie pisze własne scenariusze
Wzruszył ramionami nie patrząc jej w oczy. Czy tak myślał? Nie, chyba nie. Ale tak czuł. Jakby zawsze musiał wszystko udowadniać, że zasługuje na to, co ma. Że musi na to zapracować, że nie może być traktowany w dobry sposób, bo tak, bez żadnego powodu. Sam siebie tak postrzegał, więc uważał z automatu, że wszyscy myślą tak samo. Słyszał, że jest inaczej, Marianne z uporem maniaka mu to tłumaczyła nie raz. A mimo to wątpił. Co ciekawe, poczuł opór, gdy odwróciła kota ogonem i zaczęła mówić, jak to ona zawodzi jego. Chciał przerwać ten monolog, który był absurdem samym w sobie. Ale Mari powiedziała coś, co dość mocno nim wstrząsnęło, gdy wreszcie zrozumiał, że to oczywista prawda. Aż zaniemówił z wrażenia.
Kiedy zaczął spotykać się z Marianne, zapomniał o studiach i całą swoją uwagę poświęcił jej i Lily. I to było dobre, przynosiło mu spokój ducha, poczucie spełnienia, zadowolenie. Pomysł ze studiami był tylko substytutem, wypełnieniem tej pustki, która powiększała się z każdym dniem, kiedy Mari była tak blisko, a jednocześnie tak daleko.
Także teraz dzięki jej przykładowi oraz ułożeniu priorytetów w głowie spłynęła na niego fala kojąca zszargane nerwy, rozedrganą duszę i burzę myśli w głowie. Żałował, że nie zrobił tego wcześniej, zamiast kręcić i szukać wymówek, bo ostatecznie skończyło się kłótnią. Oszczędziłby i sobie, i jej wielu niepotrzebnych stresujących momentów, które w jej obecnym stanie były niewskazane. Uświadomił sobie również jedną prostą rzecz: był szczęśliwy, kiedy ona była szczęśliwa; szczególnie, gdy była szczęśliwa przy nim. O tym powinien teraz myśleć najmocniej. Jermaine ujął obie dłonie kobiety między swoje dłonie i uniósł je do ust, aby pocałować je kilka razy w kłykcie palców. - Nie przepraszaj, nie masz za co - powiedział cicho i miękko, zupełnie inaczej niż na początku tej rozmowy. I po raz pierwszy od naprawdę długiego czasu był naprawdę spokojny, a nie tylko udawał spokój. To on powinien przeprosić: za ostatnie miesiące pełne wzlotów i upadków, mieszanki wybuchowej nastroju, oszukiwanie jej i siebie, usprawiedliwiając to dobrem swoim, Marianne, Lily, podczas gdy uzyskiwał efekt przeciwny. Nie lubił jednak czczych obietnic i słów, które później i tak zostałyby niedopełnione. Wolał pokazać w czynach to, co jest dla niego najważniejsze.
Kto jest dla niego najważniejszy.
Czym sobie na nią zasłużyłem?
- To był długi dzień, chodźmy już do łóżka - zaproponował układając dłoń na lędźwiach kobiety i bardzo delikatnie popchnął ją w stronę sypialni. Zanim jednak weszli do środka, Jerry zatrzymał się, przytulił mocno do siebie Marianne i przez dłuższą chwilę trzymał ją w objęciach. Opierając brodę na głowie ukochanej zapatrzył się przed siebie i zadał sobie po raz ostatni pytanie - czego naprawdę chcesz, Jermaine Lyons? Odpowiedź padła zanim w ogóle pomyślał o pytaniu. Uśmiechnął się do siebie i pocałował Marianne w czoło. - Zajrzyj do Lily, ja przygotuję kąpiel - powiedział szeptem wypuszczając ją z objęć, po czym odbił w stronę łazienki.

/ztx2

Marianne Harding
lisowa
A.
ODPOWIEDZ