adwokat, właściciel kancelarii — Fitzgerald & Hargrove
35 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
stupid, emotional, obsessive little me
— dwanaście —


Przedzierające się poprzez kłęby kurzu imię, którego na przestrzeni minionych lat używał z rzadka (mówiąc o niej po prostu jako siostrze, bo droga ta była wówczas łatwiejsza), niczym rój os atakowało zawsze wtedy, gdy dłoń sięgała ku zapomnianym przedmiotom. Książki, lampka, gramofon; rzeczy, których należało się w końcu pozbyć. Tkwiąc bezczynnie w opuszczonym domu stojącym przy ślepej uliczce we Fluorite View, od trzech lat towarzyszyły duchom, które w ów budynku zamieszkały. Rodzina Hargrove upierała się, by o miejsce to dbać, by z niego nie rezygnować, co dla postronnych osób zdawało się ujmujące, jawiąc się jako ckliwy sentyment; prawda jednak była taka, że dom stał się inwestycją, mającą w przyszłości przynieść korzyści finansowe. Jak od wszystkiego, co związane z jego rodzicami, Benjamin odciął się od danego pomysłu w całości. Pozwalając, by dom nawiedzany przez duchy zmarłych dziadków i siostry tkwił w zapomnieniu, przez rzeczone trzy lata nie odwiedzał go wcale. I ciężko tu szukać jednoznacznego wskazania, dlaczego akurat dziś zdecydował przedrzeć się przez echo przeszłości; może to te wolne minuty bezrobocia, a może miniona rocznica śmierci Judy. A może dopiero teraz tak po prostu dojrzał do tego, by pozbywając się jej rzeczy, pozwolić jej odejść tak prawdziwie.
Pudełek było kilkanaście, a dzielone były na te użyteczne i zsyłane do śmietnika. Ubrania, książki, biżuteria, figurki — to wszystko trafić miało do potrzebujących. Ben nie był osobą sentymentalną, a przynajmniej wolał się tejże wersji trzymać, więc choć spodziewał się wziąć cokolwiek na pamiątkę, w jego kieszeniach nie znalazło się nic. Choć mieszkanie miał puste i nazbyt duże, uznał, że i tak nie ma w nim wystarczająco wiele miejsca dla ducha. Nie zwracał nawet większej uwagi na przekładane przedmioty; do oddania, do wyrzucenia, do oddania i tak dalej; nic i nikt nie mógł zakłócić tej prostej melodii. A jednak, gdy niewinnie wyglądająca kartka opadła na ziemię, resztką sił walcząc o przetrwanie, Ben zamiast od razu wyrzucić ją do śmietnika, począł ów papier badać w dłoni. Beżowa koperta, podniszczona już i przyozdobiona kilkoma plamami, jak i zasuszonym pająkiem, a na niej jedno słowo. Imię. Zapisane z charakterystyczną finezją, typowym zawijasem przy literze igrek, przeciągającym się w drobne serduszko. Gdy serce na moment mu zamarło, ciekawość nakazała rozedrzeć papier i zbadać zawartość tej niewielkiej paczki – powstrzymany został jednak przez widmo siostry, przeczuwające, że brat jej okazać może się nazbyt wścibski. „Daj jej to niebieskie pudełeczko” głosił niewielki dopisek, w który Benjamin nieprzytomnym, acz gniewnym wzrokiem wpatrywał się uporczywie kilka minut. Niebieskie pudełko. Nie chciał. Nie zamierzał szukać go wśród sterty przedmiotów, nie zamierzał dzwonić do Audrey, nie zamierzał jej odwiedzać. Wraz z odejściem Judy stała się jednym z duchów, których nigdy nie miał już ujrzeć. A mimo to godzinę po dokonaniu znaleziska, jakim była wiadomość zza grobu, siedział już w swoim samochodzie, kierując się w stronę Carnelian Land. Uprzedziwszy ją o swojej wizycie krótką wiadomością, zdziwił się po raz kolejny tego dnia, bo nie przypuszczał, że w telefonie jego nadal znajduje się jej numer.
— Cześć — rzucone niedbale, gdy po przebyciu drogi i chwilowym oczekiwaniu przed jej domem, drzwi zostały otwarte. Minę miał nietęgą, a ściskane w dłoni pudełko i list jasno zdradzić mogły powód tej nagłej wizyty.

Audrey Bree Clark
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Kolorowe pawie pióra błyszczały faerią barw, gdy ich właściciel dumnie, niczym właściciel tego przybytku, kroczył przez podwórko przyglądając się swoim włościom. Szczęściarz przemknęło jej przez myśl, gdy przez okno przyglądała się całej scence, odczuwając paskudne, wręcz obezwładniające poczucie beznadziejności oraz zwykłej, prostej nudy. Prawa noga dziewczęcia od kilku dni tkwiła w ciężkim gipsie, zwolnienie lekarskie miało trwać jeszcze kilkanaście długich dni, a ona czuła się zupełnie nieprzygotowaną na ten czas. Ból uniemożliwiał prowadzenie samochodu, poruszanie się o kulach stanowiło dla niej mały problem gdyż jeszcze nie czuła się z nim w pełni pewnie... A rodzinny dom pozbawiony był bodźców, do których zdążyła przywyknąć. Wybawienie zdawało się przyjść z najbardziej niespodziewanej strony, gdy telefon zawibrował, ukazując na ekranie imię kogoś, kogo nie widziała od wielu długich lat. Dziwny to był czas w życiu panny Clark. Wspomnienia przeszłości zdawały się ciągle szukać wejścia w teraźniejszość, przyciągając osoby o których istnieniu winna już dawno temu zapomnieć. Nie zapominała jednak. Nie zatrzaskiwała przed nimi drzwi, zbyt zaciekawiona powodem, dla którego zawdzięczała kolejne wizyty.
Z kulami pod obiema rękami oraz lekko ugiętą felerną nogą potrzebowała dłuższej chwili, aby dotrzeć do drzwi oraz otworzyć je w taki sposób, aby nie zachwiać własną równowagą i nie skończyć gdzieś na podłodze, jak to miało już miejsce kilka razy w ostatnich dniach.
- Cześć! - Charakterystyczny dla niej entuzjazm wybrzmiał w głosie, gdy brązowe oczęta ujrzały kiedyś dobrze znaną twarz, a myśli niemal od razu powędrowały w kierunku Judy. Uśmiechniętej, wesołej Judy jaką zapamiętała z tych wszystkich dobrych chwil, które przyszło im razem spędzić. Judy, na której grobie regularnie układała storotki, hortensje oraz polne maki, wedle złożonej niegdyś obietnicy. - Zapraszam. - Z tymi słowami przykuśtykała w tył, pozwalając mężczyźnie wejść do środka zielonego domku. Traf chciał iż była w nim sama, gdyż reszta rodziny od dawna zajęta była swoimi obowiązkami. - Przyznam, iż nie spodziewałam się, że kiedykolwiek mnie odwiedzisz... - I to nie z powodu tamtego głupiego liściku. - ...Chyba wieki się nie widzieliśmy. - Wysnuła, gdy powoli, kuśtykając prowadziła go w kierunku niewielkiego salonu, pełnego rodzinnych zdjęć oraz - co dla niej najistotniejsze- wygodnej kanapy, na tyle wysokiej, by mogła siedzieć bez kolejnych uderzeń bólu. Doskonale pamiętała, ile czasu minęło od ich ostatniego spotkania, gdy przyszło im się żegnać z Judy. Pamiętała, jak zawaliła egzamin tylko po to, by spędzić z przyjaciółką te kilka, cennych godzin które miały być ich ostatnimi... Specjalnie jednak unikała wspomnienia tamtego dnia, nie będąc pewną jak jej gość mógł na niego zareagować. Śmierć najbliższych była ciężka do zaakceptowania, a poruszanie jej tematu mogło prowadzić do najróżniejszych reakcji, zależnych od tego, jak dana osoba radziła sobie ze stratą. - Napijesz się czegoś? Jesteś głodny? - Dwa, niezwykle istotne pytania uleciały z jej ust. Dwa pytania będące tymi, które goście państwa Clark słyszeli za każdym razem, gdy przekraczali próg ich domu, wedle tradycji babci Clark uważającej, iż głodny oraz spragniony gość jest ujmą na honorze gospodarza.

benjamin hargrove
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
adwokat, właściciel kancelarii — Fitzgerald & Hargrove
35 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
stupid, emotional, obsessive little me
Uśmiech bólu wykrzywił jego usta, gdy w progu drzwi zjawiła się promienna, tak dobrze znana mu twarz. Spośród wszystkich znajomości zawartych przez Judy, a tych — bądźmy szczerzy — zbyt wiele nie było, przyjaźń z Audrey zawsze napawała go swego rodzaju spokojem. Lubił ją, lubił jej późne wizyty w ich domu, śmiech słyszany zza ściany i ukradkowe spojrzenia rzucane mu, gdy niby to przypadkiem na siebie wpadali. Lubił ją na tyle, że na pogrzebie siostry to właśnie przy jej boku odnalazł miejsce dla siebie, dłoń lekko zaciskając na jej ramieniu. A potem... potem nie było już nic. Oprócz tego gestu i słów mówiących, że przecież się spodziewali, nie zrobił nic. Odchodząc, zostawił ją w tyle wraz z drewnianą trumną, bólem i wspomnieniami. Benjamin tych kilka lat temu potrzebował się odciąć. A teraz? Patrząc na nią, ignorując boleśnie drgające serce żałował, że nie odważył się jej odwiedzić wcześniej. Bo nie była przecież obcą osobą, nie była tylko przyjaciółką jego siostry. Przez wiele lat i jego codzienność wypełniała tą swoją rozpromienioną, pogodną twarzą.
Zaczęło mu to ciążyć nagle. Trzymane pudełko poczęło ważyć kilkanaście kilogramów więcej, uginając się pod ciężarem wstydu. Dlaczego potrzebował wymówki, by ją odwiedzić? Dlaczego i tej znajomości pozwolił się tak po prostu rozmyć na kartach upływających dni? Uśmiechnął się w odpowiedzi nieśmiało, niepewnie przekraczając próg jej domu. — Byłem trochę zajęty — odparł mimowolnie, żałując tychże słów natychmiastowo. Zajęty. Przez trzy lata. Z całą pewnością w tego typu wymówkę uwierzy. Zgodnie z początkowym planem, list i pudełko miały być wciśnięte w jej dłonie bez wyjaśnień, po czym Ben powrócić miał do swych obowiązków. Tymczasem wędrując po jej domu, ściskając ów przedmioty, ukradkowo się jej przyglądał. I, co naturalne dla niego, począł martwić się jej stanem. Chciał zaproponować jej pomoc. Jaką? Nie miał pojęcia. Łamała mu serce jednak wszystkim, choć powtarzał sobie, że to głupie i żałosne. — Nie nie, dziękuję, ja... Nie chcę ci przeszkadzać i w ogóle — ośmielił się powiedzieć, przystając gdzieś nieopodal niej. Całe to jego nieuzasadnione wzburzenie i gniew minęły już bezpowrotnie, a on gotów był przepraszać ją bez przerwy za to, że zachował się tak beznadziejnie. — Miałaś wypadek? — spytał tak, jakby ta jedna historia była w ich spotkaniu najważniejsza. Jakby właśnie z powodu stanu jej zdrowia przyjechał tu w wolnej chwili, by udzielić jej niezbędnego wsparcia. Naturalnie Audrey nie miała obowiązku opowiadać mu czegokolwiek, bo te lata zmącone ciszą niczym gęsta mgła wypełniały pokój, ale i tak musiał spytać. Musiał spróbować przeskoczyć jakoś te niezręczności, nie potrafiąc w sposób wylewny zdradzić jej, jak fatalnie się teraz czuje.

Audrey Bree Clark
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Audrey Bree Clark na palcach jednej ręki potrafiła zliczyć wszystkie sytuacje, w których strach zaciskał na niej swoje szpony, zamykając w klatce zbudowanej z obaw oraz niepewności, powstrzymując przed podjęciem działania. I tak było też trzy lata temu, gdy kolejne dni oddzielały ją od dnia, w którym trumna z ciałem przyjaciółki zanurzyła się w ziemię; gdy palce jej brata zaciskały się na jej ramieniu, a umysł przeciążały emocje, zawarte w krótkim ściśnięciu dłoni, gdzieś między kolejnymi scenami odgrywanymi podczas ceremonii. Im więcej dni mijało, tym bardziej obawiała się przerwać milczenie; zaburzyć kruchy proces przetrawiania straty oraz akceptowania kolei losu. Czekała więc, odsuwając się na tyle, na ile trzeba było pewna, że jeśli los miał dla nich jeszcze jakieś plany, te z pewnością w końcu się ziszczą. A teraz... Teraz trudno było jej oderwać brązowe oczęta od znajomej twarzy, jakby co chwilę chciała się upewnić, iż spotkanie nie jest wytworem jej bujnej wyobraźni.
Przystanęła na chwilę słysząc słowa, jakie opuszczały jego usta tylko po to, by nie przeoczył teatralnego wywrócenia oczami, jaki postanowiła wykonać. Nie był to jednak gest mający urazić jego uczucia a jedynie poinformować, iż nie kupowała niezwykle kiepskiej wymówki. - Nie gniewam się, Benji. - Zaczęła zupełnie szczerze, używając skrótu którego zwykła używać. Nie była zła, nie mogła gniewać się ilość czasu, jakiej potrzebował aby pogodzić się z przykrymi wydarzeniami. Brązowe tęczówki miękko skrzyżowały się z jego spojrzeniem, jakby chciała zapewnić go o prawdziwości swoich słów. I zapewne gdyby nie kule zapewniające jej stabilność, smukłe palce zacisnęłyby się na jego dłoni, teraz jednak jedynie kąciki pełnych ust uniosły się ku górze. - Ale zacznę, jak dalej będziesz wciskał mi kity. - Dodała prawie poważnym tonem, kontynuując wędrówkę do salonu. Nigdy nie lubiła kłamstw, fałszu wplatanego między kolejne słowa wychodząc z założenia, że nawet najgorsza szczerość będzie rozwiązaniem lepszym. I z pewnością zdrowszym, zwłaszcza w tak delikatnych materiach.
- Nie przeszkadzasz. - Wtrąciła, powoli podkuśtykając do kanapy, aby ostrożnie i trochę niezdarnie opaść na półmiękkie siedzisko. Długie stanie było niewygodnym, wyczerpującym energię dziewczęcia, nadal nie do końca potrafiącego stabilnie utrzymać się na tych przeklętych kulach. Audrey zachęcająco poklepała kawałek kanapy obok siebie, dając towarzyszowi znać, aby rozgościł się bez większego skrępowania. - Tak, kilka dni temu. - Przyznała, ukradkiem zerkając w kierunku paskudnego gipsu, w jakim zatopiona była jej noga. - Byłam na Gahdun Island, jakiś parszywiec próbował ukraść mi łódź. Chciałam go złapać, ale biegnąć potknęłam się i złamałam kostkę. Gość odpłynął moją łodzią, a ja zostałam sama na wyspie z rozładowanym telefonem... Na szczęście sąsiad znalazł mnie nad ranem. - W kilku zwięzłych słowach opowiedziała o najważniejszych wydarzeniach tamtej nocy pewna, iż i tak by o to zapytał. Resztę wydarzeń, jak choćby przemarznięcie, podtopienie się i problemy z dojazdem do szpitala przemilczała, zwyczajnie chcąc wymazać paskudne wspomnienia jeszcze paskudniejszej nocy ze swoich wspomnień. Panna Clark poprawiła się delikatnie na kanapie, tak aby złamana noga znalazła się odrobinę wyżej. Brązowe oczęta badawczym spojrzeniem wodziły po znajomej twarzy, ciekawa jak zmienił się przez te wszystkie lata gdy nie mieli ze sobą kontaktu. Czy był tym samym chłopcem, do którego niegdyś wzdychała? A może zmienił się tak, iż nie byłaby w stanie go poznać gdyby nie ta twarz i bystre spojrzenie? Nie wiedziała. I to właśnie ta niepewność powstrzymywała ją przed zadaniem pytania o powód jego wizyty, powód który mógł być tematem niezwykle delikatnym oraz pełnym emocji.

benjamin hargrove
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
adwokat, właściciel kancelarii — Fitzgerald & Hargrove
35 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
stupid, emotional, obsessive little me
Dostrzegając w oczach jej znikomą pretensję, zdecydowanie zasłużoną (a i tak o mniejszym natężeniu, niż ta, na którą zasługiwał) zamilkł i skinął lekko głową. Miała prawo dyktować rytm tego spotkania, przedstawiając jego warunki. Przygotowany na typowo wiosenną burzę, otrzymywał od niej jednak niechciane uśmiechy i uprzejmość, na którą nie zasługiwał. Z całą pewnością było to gorsze od możliwego wzburzenia, bo sprawiało, że to trzyletnie jego milczenie pogłębiało się tylko w sile — jawiąc się teraz nieomal jako gest brutalny. Ku ironii, Benjamin żałobę zniósł dość dzielnie. Cóż, powierzchownie przynajmniej, bo gdzieś w głębi jego serca czaiły się ewidentnie sprawy, którym sprostać nie potrafił. Wśród nich Audrey, kojarząc się mu wyłącznie z siostrą. Z życiem, jakie mieć mogła, a jakiego nie otrzymała. Nie przyrównywał ich teraz wcale do siebie, a po prostu szukał odpowiedzi na typowe przy tego typu historiach pytania. Jaka byłaby Judy, gdyby nie została pokarana chorobą?
Chcąc odnaleźć dla siebie wymówki, co czynił zawsze umiejętnie, znów kierował się ciszą. Nie odnajdywał w sobie słów możliwych do wypowiedzenia, którymi to nie zraniłby ani siebie, ani jej. Bo albo kłamstwa, albo niechęć, nic więcej się w nim nie znajdowało. Tej części straty siostry nie przepracował jeszcze, a przy Audrey, prawdopodobnie jako jedynej, nie potrafił w sposób fałszywy skrywać wszystkiego pod uśmiechem. A mimo to nie potrafił odwrócić się od niej i tej szansy naprawienia tego, czego z niejasnych powodów się bał. — To może ja przygotuję nam herbatę. Poinstruuj mnie — poprosił kierując kąciki ust ku górze, chcąc ją jakoś odciążyć. Ciepły napój miał pomóc mu w tkwieniu tutaj, w tejże rozmowie, ale póki co w sugestii tej skryła się też chwilowa ucieczka — zamiast usiąść obok niej, mógł powędrował do kuchni, przez chwilę znikając z jej oczu. To dość zabawne, że zdawała się mu teraz rozsądniejsza od niego — ona, posiadająca dopiero dwadzieścia trzy lata. Czy ich role nie powinny być odwrócone? Mimo to zamiast zniknąć naprędce, tkwił w swym bezpiecznym miejscu i przysłuchiwał się jej opowieściom. Niekoniecznie jednak spodobała się mu ich treść. — Dlaczego sama tam wypłynęłaś? — spytał niemalże z pretensją, do której prawa nie miał. Skomplikowane jednak było to wszystko, ale przy tym wszystkim przecież wybór niebycia częścią jej życia nie kłócił się z tym, że chciał, by była bezpieczna. — Mam nadzieję, że miałaś ubezpieczoną łódź? I jak to sąsiad cię znalazł, przecież na tę wyspę mało kto wędruje — teraz kierowała nim głównie ciekawość, choć przywyknąć powinien dawno do tego, że podobne historie w Lorne Bay przydarzają się często. Odstawiając przyniesione podarki na stole, skrzyżował ręce na piersi i po raz kolejny bił się z myślami. — Słuchaj, Audrey, ja... Przepraszam, serio. Po prostu nie mogę... nie wiem jak.. — z tobą rozmawiać? Nie chciał tego. Widząc absurd swojego zachowania wściekał się, że nie potrafi tego jakoś obejść. Być znów jej przyjacielem, bo to przecież nie tak, że jedynym spoiwem ich relacji była jego siostra. Przecież potrafili rozmawiać niegdyś i bez jej obecności, mając sobie tak wiele do powiedzenia. Był jednak egoistą w tym wszystkim, myśląc tylko o własnej stracie. Dla niej przecież to też nie mogło być łatwe. — Powinienem był przyjść wcześniej. Dużo wcześniej — upomniał samego siebie, uśmiechając się ze skruchą.

Audrey Bree Clark
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Delikatny uśmiech ponownie pojawił się na ustach panny Clark.
- Mógłbyś przynieść kubki z tamtej witryny, ja ogarnę resztę. - Odpowiedziała na jego ofertę, dłonią wskazując jeden z mebli, znajdujący się na przeciwnej do kanapy ścianie. Złamana noga sprawiała, że tata Audrey odrobinę poprzestawiał w mieszkaniu, chcąc ułatwić dziewczynie funkcjonowanie samej w domu. Stąd też za kanapą znalazł się stolik z kupionym na jakiejś promocji czajnikiem elektrycznym oraz pudełkiem herbaty, częściowo nadal znajdującym się w folii. Panna Clark przechyliła się przez oparcie by pstryknąć przycisk czajnika, by następnie powrócić na swoje miejsce, brązowe oczęta lokując w buzi Benjamina. A gdy pytanie padło z jego ust, resztki uśmiechu zniknęły z jej buzi, a spojrzenie uciekło gdzieś na bok.
- Bo nie miałam z kim wypłynąć. - Przyznała, wzruszając delikatnie wątłym ramieniem. W swoim życiu Audrey zawsze starała się być dla innych, nie rzadko jednak okazywało się, iż bycie dla kogoś nie oznacza, że ta osoba będzie i dla niej. Tak było też w ostatnich tygodniach gdy, mimo szczerych chęci, zwyczajnie nie miała kogo zaprosić na wspólną wyprawę. - Nie była moja, ale była ubezpieczona, a ten gość pracuje ze mną i ponoć zna dziadka z czasów, kiedy mieszkał w Sydney, Mówił, że dziadek do niego zadzwonił, a jako iż słyszał, że mówiłam o tej wyspie w pracy uznał, że tam rozpocznie poszukiwania... - Mówiła spokojnie, zupełnie jakby chodziło o pogodę, zwyczajnie zmęczona nerwami oraz kolejnymi zmartwieniami,. Te tłumaczenia nie składały się jej w spójną całość, nie chciała jednak zarzucać Benjamina tym, co siedziało w jej głowie. Nie dziś; nie w momencie, gdy od czasu kiedy byli w miarę ze sobą na bieżąco minęły trzy długie lata.
Brew panny Clark powędrowała ku górze, gdy kolejne słowa uleciały z jego ust, a spojrzenie na chwilę przesunęło się po przyniesionym przez niego pudełku, które, gdzieś w środku, chyba trochę obawiała się otworzyć. -Nie wiesz, czy nie chcesz? - Spytała, miękko przyglądając się jego twarzy. Nie wiedziała, co siedziało w jego sercu; nie znała tego, co teraz pojawiało się w jego głowie. Nie była pewna, czy ten pogodził się już z losem i był gotowy na podobne spotkania i z pewnością nie chciała do do niczego zmuszać bądź być dla kogoś ciężarem... Z drugiej jednak strony to on zjawił się w jej domu i z każdą chwilą nie za bardzo wiedziała czemu to zrobił, jeśli nie był jeszcze na to gotowy. A może za dużo myślała w tej materii? Nie była pewna.
Ciężkie westchnienie uciekło z jej piersi.
- Ale z jakiegoś powodu nie przyszedłeś. - Proste stwierdzenie pozbawione pretensji powędrowało w jego stronę. Najwidoczniej ich losy musiały się rozdzielić, nie była jednak pewna, czy było to czymś przejściowym czy stałym. - Benji, nie zmienisz tego co było, niestety mamy wpływ jedynie na to, co będzie... - Zaczęła ostrożnie, odrobinę niepewnie, cały czas wlepiając w niego badawcze spojrzenie brązowych tęczówek, jakby chciała się upewnić iż nie mówi nieodpowiednich słów. - Ja... To wszystko... Oboje cierpieliśmy...- A dla mnie nie był to pierwszy raz. - Nie umiem się za to na ciebie gniewać. - Przyznała, delikatnie wzruszając ramieniem. Każdy przechodził żałobę w inny sposób, co zdążyła zauważyć na przykładzie własnego życia i nie mogła mieć do niego pretensji, iż on potrzebował odsunięcia się od wszystkiego, co było związane z Judy. - Jeśli nie chcesz, niczego nie musisz i nic nie jesteś mi winien, ale jeśli chcesz... Jakoś chyba nigdy nie mieliśmy z tym problemu, prawda? - A dziś możemy zacząć od wspólnego zmierzenia się z pamiątkami, zamknietymi w tym niebieskim pudełku... Nie powiedziała jednak nic więcej, zwyczajnie dając Benjaminowi zwykły, prosty wybór.

benjamin hargrove
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
adwokat, właściciel kancelarii — Fitzgerald & Hargrove
35 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
stupid, emotional, obsessive little me
Kierowany jej słowami sięgał już po dwie kruche filiżanki, wciąż tak zaciekle walcząc z napływem wspomnień wszelakich. Tych niechcianych i nonsensownych, które dawno pozostawione w przeszłości nie miały prawa na zaistnienie. Wyciągając więc w końcu naczynia w kierunku Audrey, by poczyniła honory, deptał te wszelkie swoje skojarzenia. Niepotrzebne przecież. Bo tak wiele innych, ważnych tematów czekało na odkrycie, a oni nie musieli nawet długo ich szukać — choć obawiał się ciszy, która mogła między nimi zaistnieć, prędko przyszło się mu przekonać, że rozmawiać mogą ze sobą swobodnie. — Ciężko w to uwierzyć — skwitował tylko, bacznie ją obserwując. Jakim cudem osoba tak promienna nie mogłaby znaleźć towarzysza? Przecież nawet gdyby teraz wystąpiłaby z podobnym pomysłem, jak zahipnotyzowany by się zgodził, tak nieumyślnie i niepewnie, ale Audrey przecież się nie odmawia. — No cóż, cieszę się w takim razie, że masz takiego sąsiada — przyznał z uśmiechem, dopiero wtedy przysiadając nieopodal niej. Nie myślał nad tym, nogi skierowały go same do odpowiedniego miejsca — widać musiał przestać analizować wszystko tak wnikliwie, a po prostu być. Kuszony dodatkowymi pytaniami, które rozjaśnić mogłyby jakoś ciąg dalszy tej jej przygody, zasłaniał się jednak znów ciszą. Bo nie mógł być przecież aż tak nachalny. — Może... może jak następnym razem zdecydujesz się na taką szaloną, samotną wyprawę, to daj mi znać, co? — poprosił, wcale nie z powodu jakiejś wymuszonej kurtuazji. Odebrałby, gdyby zadzwoniła. No oczywiście, że tak. I chyba jednak potrzebował jej obecności w tym swoim zabieganym życiu, nawet jeśli początkowe przejście przez niezręczności miało być skomplikowane.
— Chcę — odparł natychmiastowo, stanowczo. I chyba w tym momencie poczęło do niego coś docierać, jakaś prawda o sobie, ale niekoniecznie gotowy był się z nią dzielić tym wszystkim. Bo być może nie chodziło wcale o ból po stracie siostry, a wstyd wsparty o ulgę, jaką wraz z jej odejściem odczuł. Bo odzyskał tym samym wolność. I chyba przy Audrey czuł to coraz mocniej, jakby obawiając się, że ona jedyna może ten jego sekret odkryć i odsłonić przed światem. Pozwalał za to, by mówiła. To uciekał spojrzeniem, to podchwytywał je i w zamyśleniu skinieniem potwierdzał jej słowa, choć naprawdę liczył na mniejszy akt dobroci. — A powinnaś — przerwał jej, uśmiechając się przy tym lekko. Owszem, powinna się gniewać, powinna wziąć to przeklęte pudełko i kazać mu odejść. Na ten scenariusz był przygotowany. — Łatwiej mi się żyło, jak nic się już z Judy nie wiązało, wiesz? — ośmielił się wyjawić, spojrzenie wlepiając w przyniesiony do jej domu przedmiot. I znów brzmieć to mogło jak zwykła nostalgia, a nie wytchnienie, ale on sam chyba już po prostu nie wiedział, co czuje. — I chyba jednak szukałem pretekstu, żeby się z tobą spotkać — bo może wyjaśnienia tego oczekiwał świat cały, inni ludzie, może sama Judy, jeśli gdzieś tam jeszcze jakoś była (w co nie wierzył). Mimo to twarz jego wykrzywił uśmiech, a teatralnym westchnięciem wskazał, że poddaje się już, że nie będzie brnąć w ten swój patos. — Myślisz, że schowała tam swojego chomika? To by było trochę przykre — zagaił, trochę niepewnie. Dlatego, że jego siostra w istocie chomika miała, a ten gdzieś po jej śmierci przepadł. Czyżby Ben popełnił błąd pozwalając, by ów pudełeczko tkwiło na strychu przez trzy długie lata?

Audrey Bree Clark
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Z wdzięcznością przyjęła od mężczyzny dwie filiżanki, uważając, aby przypadkiem nie rozbić ich na miliony kawałeczków, upuszczając na ten niewielki fragment podłogi którego nie pokrywał dywan. Ostrożnie ułożyła je na stoliku, w oczekiwaniu, aż czajnik obwieści zagotowanie wody. Delikatny rumieniec przyozdobił dziewczęcą buzię, gdy miłe oraz w pewien sposób budujące stwierdzenie z ust towarzyszącego jej mężczyzny. Czasem jednak i jej drogi pozostawały samotne, pozbawione towarzystwa... I pchające ją w najróżniejsze strony, jak samotne wyspy kuszące pięknymi zachodami słońca. A wspomnienie sąsiada sprawiło jedynie, że brązowe oczęta spoczęły na chwilę na jego buzi i choć mogła wypowiedzieć swoje obawy, nie wypowiedziała ani jednego słowa, nie chcąc tracić czasu na takie tematy właśnie w tym towarzystwie, zbyt przesycona poczuciem wyjątkowości, jakie wiązało się z pierwszym spotkaniem po długiej rozłące.
- Jasne, z przyjemnością. - Odpowiedziała odrobinę nieśmiało, lecz z entuzjazmem w głosie. Audrey Bree Clark uwielbiała spędzać czas na świeżym powietrzu, a pomysłów na wyprawy nigdy jej nie brakowało. A dla takiego towarzysza przygód była w stanie wymyślić coś wyjątkowego oraz specjalnego, choć nie była w stanie wskazać tej cząstki, która powiązała jego buzię z podobnymi określeniami
Chcę. Padło z jego ust, z rzucając pewien specyficzny ciężar z jej barków. Ciężar, jaki zaległ gdzieś na jej ramionach w momencie, gdy ujrzała kilka liter zlepionych w to jedno imię, jakie niespodziewanie pojawiło się na ekranie jej telefonu. Dobrze. Było dobrze, skoro już ustalili tę niewielką, niemal trywialną kwestię powiązaną z spotkaniem po długiej rozłące. - To... - Zaczęła, by w zamyśleniu ułożyć usta w jeden z ładniejszych uśmiechów, jakie potrafiła wykonać. - Fajnie, nawet bardzo fajnie. - Skwitowała w stanowczo zbyt prostych słowach, te jednak nadal wyrażały jej odczucia, dotyczące udzielonej jej odpowiedzi. Ciche pstryk wybiło ją z myśli dotyczących poprawy swojej odpowiedzi, to też przechyliła się przez oparcie kanapy, by ostrożnie sięgnąć po czajnik. Z równie sporą uwagą rozlała gorącą wodę do dwóch filiżanek, by odłożyć go gdzieś na blat stołu.
- Powinnam? Wedle jakich praw? - Odbiła pałeczkę, lecz bez jakiejkolwiek pretensji w głosie, zwyczajnie zaciekawiona jego spojrzeniem na ów temat... W dodatku był prawnikiem, może więc było jakieś prawo którego nie znała, a które nakazywało złość w podobnych sytuacjach - jeśli tak, zapewne czekała ją kara. Panna Clark ponownie przechyliła się przez oparcie kanapy, by sięgnąć pudełeczko z kilkoma rodzajami herbaty oraz niewielką cukierniczkę, gestem dłoni zachęcając towarzysza do wyboru rodzaju, jaki najbardziej mu odpowiadał.
- Ja lubię myśleć, że jakaś niewielka jej cząstka nadal jest przy mnie, o tu... - Z tymi słowami uniosła drobną dłoń, by smukłe palce przyłożyć do swojej piersi, w miejscu w którym znajdowało się jej serce. Zarówno Frida jak i później Judy, mimo iż już nie chodziły po tym świecie, wywarły na Audrey spory wpływ, już na zawsze znacząc jej istnienie, w ten pozytywny sposób. - Ale cieszę się też, że nie musi już się męczyć. - Dodała z cichym westchnieniem. Ostatnie dni jakie spędziła z Judy były ciężkie, a pierwsza wizyta u niej po dłuższej rozłące skutkowała rozklejeniem się panny Clark w swoim samochodzie, nie pozwalającym dojechać na farmę bez półgodzinnej przerwy spędzonej nad próbą zapanowania nad łzami. - To przez wspomnienia? - Dopytała niepewnie po chwili zwykłego zastanowienia, w zasadzie nigdy wcześniej nie mając okazji aby poruszyć temat tego, co czuła tracąc przyjaciółkę.
Smukłe palce sięgnęły po jedną z herbacianych torebek, aby ostrożnie zanurzyć ją we wrzątku znajdującym się w kolorowej filiżance. Dopiero po tym wzięła głębszy oddech, sięgając po niebieskie pudełko. - Zaraz się o tym przekonamy... - Zaczęła, by ostrożnie unieść wieczko pudełeczka... Które niezwykle szybko opadło, ponownie zamykając zawartość w tajemnicy. - Och, Benji, Benji... - Zaczęła z tajemniczą miną, nie zdradzając co było pierwszą rzeczą, jaką zauważyła. I jak znała Judy, tak zupełnie nie była nią zaskoczona. - Zupełnie nie rozumiem, jak mogłeś zobaczyć to... - Z tymi słowami wysunęła z pudełeczka różową kartkę, przyozdobioną brokatem, odrobinę koślawymi rysunkami oraz stanowczo zbyt dużą ilością niewielkich, sztucznych kryształków, na której znajdowało się rymowane wyznanie miłosne, spisane jej ręką. - i nie paść przede mną na kolana, błagając abym za ciebie wyszła. Przecież to dzieło sztuki krzyształkowej, święty graal swej dziedziny. - Rozbawienie wybrzmiało w jej głosie, a panna Clark wybuchła dźwięcznym śmiechem, gdy tylko skończyła mówić. Perspektywa czasu sprawiała, że wstyd roztarł się zastąpiony przez rozbawienie oraz odrobinę sentymentu względem dawnych, trywialnych rozterek nastoletniego życia... I gdzieś w środku chyliła czoło przed sprytem przyjaciółki, która najwidoczniej specjalnie wybrała taki, a nie inny przedmiot by ułożyć go na wierzchu pudełeczka - rozbawienie niosło ze sobą rozluźnienie, którego potrzebowali, by ruszyć w głąb pudełeczka naznaczonego wspomnieniem.

benjamin hargrove
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
adwokat, właściciel kancelarii — Fitzgerald & Hargrove
35 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
stupid, emotional, obsessive little me
Mglista, ciepła para poczynając unosić się sponad filiżanek, niejako rozdzieliła ich od tej całej niezręczności i ciszy lat minionych. Dostrzegał to w oczach Audrey, w których wraz z omyłkowo postawionym krokiem można by utonąć. Dlaczego taką trudność sprawiło mu stawienie się przed nią, odezwanie, powołanie na tę dawną znajomość? Teraz będzie już łatwiej. Najcięższy był ten pierwszy krok, jego skrucha, niezdarne przeprosiny, których przed kilkoma godzin nawet wygłaszać nie chciał. A jednak Benjamin właśnie w ten sposób funkcjonował, nie potrafiąc nigdy zachować się właściwie czy odpowiednio. Tak bardzo obawiając się pretensji i widocznej niechęci względem własnej osoby, wybierał zawsze ucieczkę. Po to jedynie, by tak jak i teraz przekonać się, że nie wszystko jest jeszcze stracone.
— Nie wiem, ludzie po prostu nie powinni znikać tak po prostu, bez słowa — może błędem było brnięcie w ten temat, skoro jasno określiła już swe uczucia, ale Ben zawsze stawiał na szczerość. Mógłby kontynuować, podsuwając dalsze objaśnienia możliwego gniewu, ale zamiast tego spojrzeniem odszukiwał taki smak herbaty, który jakoś mógł osłodzić gorzką nutę tegoż spotkania. Dziś nie występował tu w roli oskarżyciela, a raczej oskarżonego, który cudem przez kilka lat umykał spod sprawiedliwych rąk prawa. Wzrok naraz naznaczony smutkiem jednak utkwił w końcu w Audrey, a on wskazał na byle jaką torebkę, niezdolny do wyduszenia z siebie słowa. — Powiem ci następnym razem — obiecał ponuro, jako że spotkanie to ich i tak nazbyt było już intensywne. A on od śmierci siostry z nikim nie podjął tak ciężkiej i wymagającej rozmowy, obawiając się słów, które mimowolnie wydobyłyby się z jego ust. Nie było to wcale tak proste, jak mogła przypuszczać. Tak patetyczne i dobroduszne, jak chciałby, by było.
Zajęty już podobną czynnością, powtarzaną w idealnej synchronizacji, odstawił może nazbyt być nieostrożnie filiżankę na bok, by ze zmarszczeniem czoła i jasnym wyczekiwaniem spojrzeć na Audrey. Początkowy strach ustąpił jednak pod naporem rozbawienia, a on nagle przestał być tym dorosłym sobą, wracając do dawnych lat. — Byłem wtedy głupi, ale… — począł mówić, odbierając jej na moment kartkę, o której istnieniu jakby zapomniał na zawsze. — Narysowałaś allozaura, a ja ich strasznie nie lubiłem — zaśmiał się, zapominając o tych wszystkich niepewnościach, obawach, nieistniejących pretensjach. Serce jego w całości wypełniała już radość i wytchnienie, pozwalające zapomnieć o wszelkich trudach codzienności. — Teraz byłbym mądrzejszy, zdecydowanie — zaśmiał się, nie mając zamiaru wyznać jej, że kilka dni po otrzymaniu tego wyjątkowego liściku pokłócili się z Judy na śmierć, bo ona już przewidywać zaczynała przyszłościowy wielki ślub tej dwójki ważnych dla siebie osób. Ale ta młodość wtedy była tak wyraźna, że niewiele można było na to wszystko poradzić. — Dobrze, że to nie chomik — stwierdził jeszcze, wzrokiem sięgając pozostałych skarbów skrytych przed światem w pudełeczku. Ich wspólne skarby i zdobycze, których okrutny los nie zdołał zniszczyć swą potęgą. — Ona tę swoją śmierć tak dokładnie planowała — rzucił nagle z westchnieniem, bo nigdy tego nie rozumiał. Tego jej spokoju i pogodzenia się z życiem, którego tak niewiele przed sobą miała.

Audrey Bree Clark
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Tajemniczy uśmiech wyrysował się na pełnych wargach, a panna Clark przysunęła się odrobinę do Benjamina, zupełnie jakby chciała przekazać mu ściśle tajną tajemnicę. I po części tak właśnie było, gdyż nieczęsto wypowiadała się o tych swoich, najskrytszych poglądach.
- Śmiem twierdzić, że ludzie przypominają trochę bumerangi… - Zaczęła głosem przyciszonym do eterycznego półszeptu, a w brązowych oczętach czaiły się delikatnie iskierki rozbawienia. - Jeśli odpowiednio się ich traktuje, istnieje spora szansa, że w końcu do nas powrócą. - Dokończyła swoją myśl, posyłając mężczyźnie kolejny uśmiech. Audrey trwała w tym przekonaniu od dawna, nie była jednak w stanie powiedzieć, czy bardziej było to spowodowane częstymi zniknięciami czy chęcią wysyłania zaginionym jedynie dobrych myśli. Trudno jednak było doszukać się w jej zachowaniu skrajnego przeciwieństwa ów teorii - na palcach jednej ręki dało się policzyć osoby za którymi nie przepadała, a pogodne nastawienie oraz wielkie serce sprawiały, że dogadywała się z większością, dla tych szczególnie bliskich zawsze posiadając ogromne pokłady wyrozumiałości. I zapewne dlatego nie była w stanie gniewać się na brata kogoś, kto cały czas pozostawał żywy w jej spojrzeniach. - Nic na siłę, Benji. - Uciekło z jej ust, a smukła dłoń niepewnie powędrowała w kierunku jego dłoni, aby w pełnym otuchy geście zacisnąć na niej palce. Pewne słowa potrzebowały dojrzeć nim ujrzały światło dzienne i Audrey była w stanie to zrozumieć. Nim zabrała dłoń delikatny uśmiech powędrował w jego kierunku i nie zniknął z jej ust gdy otworzyli puszkę Pandory pełną wspomnień uroczej Judy.
- Judy upierała się, że je lubisz ale oficjalnie się do tego nie przyznajesz… I że brokat sprawia, że każdy dinozaur będzie piękny. - Audrey roześmiała się, pozwalając Benowi świeżym okiem podziwiać dzieło nastoletnich zdolności… Chociaż jeśli o zdolności plastyczne chodzi, panna Clark zapewne pozostała na dokładnie tym samym poziomie, jakoś nigdy nie widząc w tej kwestii powołania. - Czy to jakaś sugestia, panie Hargrove? - Spytała, zabawnie poruszając brwiami. - Wiesz, jeśli ładnie poprosisz mogę zrobić dla Ciebie drugą, co prawda musiałabym wykupić cały brokat w Lorne Bay, ale nie jest to niemożliwe. - Rozbawienie wybrzmiało w jej głosie, a Audrey w przyjacielskim geście pacnęła mężczyznę w ramię. W końcu, czego nie robi się dla przyjaciół, nawet tych, którzy na jakiś czas znikali?
Chwilę później jednak, przeglądając kolejne skarby będące esencją jej przyjaźni z Judy, panna Clark zmarszczyła brwi.
- Benji, a jakie miała wyjście? - Retoryczne pytanie uleciało z jej ust, a brązowe oczęta ponownie utkwiły w buzi towarzyszącego jej mężczyzny. - Myślisz, że nie widziała jak to wszystko przeżywacie? Judy nigdy nie chciała dodawać wam zmartwień i nawet jeśli było jej ciężko, starała się tego wam nie pokazywać. Kiedyś wyznała mi, że planowanie swojej śmierci pomaga jej zaakceptować to wszystko… - Smutek pojawił się w brązowych oczach, na wspomnienie tych kilku szczerych rozmów, jakie przyszło im odbyć. Audrey nigdy nie negowała słów Judy, zawsze próbując być dla niej wsparciem i zwyczajnie zrozumieć jej punkt widzenia. Smukłe palce szybko przesunęły po kilku karteluszkach, aż w końcu odnalazła tę, spisaną na bladoróżowej kartce. - Jak miała gorsze dni, planowałyśmy to… - Z tymi słowami podała mężczyźnie kartkę, na której zapisane były najróżniejsze aktywności. Począwszy od jazdy konnej, przez skoki na bungee, imprezy na jachtach czy wycieczki, aż po przedstawienia w operach. Wszystkie te rzeczy miały zrobić razem, gdyby tylko Judy magicznie ozdrowiała i mogła ruszyć wraz z nią na poszukiwanie przygód. Brązowe oczęta zaszkliły się z tęsknoty, to też szybko uciekła wzrokiem gdzieś na bok, by szybko zetrzeć je wierzchem dłoni.

benjamin hargrove
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
adwokat, właściciel kancelarii — Fitzgerald & Hargrove
35 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
stupid, emotional, obsessive little me
Była wytchnieniem, jakiego potrzebował. Potwierdzeniem że nie wszystko jeszcze stracone, a wszelkie błędy da się jeszcze jakoś naprawić, nieważne jak wielka kryje się w nich beznadzieja. Chłonął jej słowa więc całym sercem, dostrzegając w nim szczere ciepło — tak potrzebne w tym ciężkim czasie. I jego dłoń ścisnęła więc te kruche palce, bo słowami nie był w stanie wyrazić tego, co rozgrywało się w myślach — tej całej wdzięczności za to, że go nie skreśliła, nie oceniała, że po prostu była. Zaśmiał się niedługo potem, pozwalając sobie na powrót do dni, które niegdyś tak wiele znaczyły. — Tak, Judy zawsze wiedziała lepiej — nawet jeśli tylko się jej zdawało, bo w swych założeniach wszystko mylnie interpretowała. Złoszczenie się na nią nie miało jednak nigdy sensu, nigdy nie tak naprawdę, nawet teraz, po tak długim czasie. — Jeśli namalujesz velociraptora to obiecuję, że tym razem należycie to docenię. Nawet bez tego brokatu — obiecał z rozbawieniem, ciesząc się niezwykle, że wszystko potoczyło się w ten właśnie sposób. Gdy ów laurka pojawiła się tych kilkanaście lat temu w jego dłoniach, pewien był, że nie uda się im nigdy zbudować trwałej znajomości. Tymczasem potrzebował jej niezwykle, bo ta ich przyjaźń niosła w sobie tak wiele ciepła i serdeczności. Nawet w momencie, w którym uśmiechy ustąpić musiały powadze, a pewne rany zdawały się rozbrzmiewać na nowo. Z nikim innym nie byłby jednak gotów na odbycie tejże rozmowy. Kiwał tylko nieznanie głową na jej słowa, których potrzebował. Tego wyjaśnienia, które znał przecież, ale w które nie do końca ufał. Bo bał się, że gdzieś w tej całej walce nie zachował się należycie, że jakoś Judy zaniedbał, że kryła się w jej krótkim życiu jakaś drzazga. — Cieszę się, że ciebie miała — przyznał z wdzięcznością, wpatrując się z bólem w tę podsuniętą przez nią kartkę. Dla niego to wszystko było nazbyt przerażające, to widmo nieuchronnej śmierci jak i uśmiechów, które sztucznie trzeba było podtrzymywać, by nie oszaleć. Ostatecznie jednak, widząc, jak źle to na nich wpłynęło (pewnie wiele lat jeszcze upłynie, nim będą w stanie rozprawiać o tym bez emocji), ośmielił się zmienić temat na inny. Dopiero więc po dłużących się minutach, rozciągniętych do niemalże dwóch godzin, pożegnał Audrey z ulgą w duszy, wdzięczny Judy za to, że po tak długim czasie pokierowała go pod właściwy adres.

koniec <33

Audrey Bree Clark
ODPOWIEDZ