Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Była cieniem.
Zagubionym, rozbitym cieniem siebie samej, w niczym nie przypominającym Audrey sprzed kilkunastu tygodni, gdy zakochana po sam czubek swojej głowy tkwiła w pięknym acz naiwnym przekonaniu, że oto nic nie jest w stanie rozdzielić jej z ukochanym. Teraz, gdy ból rozstania przepełniał każdą, nawet najdrobniejszą cząsteczkę jej ciała nie potrafiła odnaleźć słów, aby opisać jak bardzo mylne oraz bolesne było to przeświadczenie. Snuła się więc po Sanktuarium, tym jedynym co jej pozostało, co chwilę zajmując dłonie kolejnymi zadaniami aby zwyczajnie nie myśleć o nim i nie zadręczać się wspomnieniami zarówno tych pięknych, jak i tragicznych chwil. Była sama - tak zupełnie, okrutnie pozbawiona jakiegokolwiek otoczenia w jej rodzinnej miejscowości, że swój ból werbalizowała siedząc każdego wieczora przy klatce z ulubionym krokodylem mając nadzieję, że chociaż on nie widzi jak żałosnym obrazkiem się stała.
Właściwie nie wiedziała, co sprawiło, że niebieski pickup (będący prezentem od dziadka po tym, jak stary Ford rozpadł się dobijając Audrey jeszcze bardziej) skierował się w stronę Carnelian Land (okrężną drogą, niczym ognia piekielnego unikając farmy Ashwortha będącej do niedawna jej domem) do tego jednego, konkretnego domostwa. Nie, nie sądziła, że Eve będzie chciała ją widzieć po tych ostatnich kłótniach. Ba! Nie sądziła, aby w ogóle chciała spróbować jej wysłuchać, Audrey jednak czuła, że musi spróbować. Bo gdy zabrakło Jebbediaha, gdy ta paskudna pustka wypełniła jej organizm przywołując coraz to kolejne ataki paniki czuła, że tęskni nie tylko za nim - tęskniła również za przyjaciółką którą głupio odtrąciła. Przyjaciółką, która od długich lat jawiła jej się niczym starsza siostra nie tylko dlatego, że Paxton widziała w niej zmarłą Isabelle.
Zaparkowała odrobinę z boku, nie chcąc aby Sue Ann wypatrzyła ją przez kuchenne okno będąc pewną, że od razu zaczęłaby wciskać w nią kolejne potrawy. Bo wiedziała, że w ciągu ostatnich kilku tygodni niezdrowo schudła, a podpuchnięte oczy zdradzały, że niezwykle często płynęły z nich łzy oraz że zwyczajnie niedosypiała - kanapa w jej gabinecie w Sanktuarium nie należała do najwygodniejszych, było to jednak jedyne miejsce w którym mogła się podziać.
- Cześć Eve. - Przywitała się niepewnie, nieśmiało wypowiadając imię prawdopodobnie już dawnej przyjaciółki i tak cholernie nie wiedząc, co powinna powiedzieć bądź zrobić z dłońmi, których palce teraz nerwowo wyginała. Bo od czego miała zacząć? Jeb złamał mi serce tak jak przewidziałaś? A może jestem beznadziejnym stworzeniem które przegrało z alkoholem? Ciche westchnienie wyrwało się z jej ust, a smutne spojrzenie brązowych ocząt uciekło gdzieś na czubki niedbale zawiązanych trampków. - Ja… - Zaczęła, lecz głos uwiązł jej w gardle a oczy pokryły się nieprzyjemną wilgocią. Nie, nie mogła płakać. Nie teraz, gdy jakimś cudem Paxton jeszcze nie przegoniła jej pierwszym, lepszym narzędziem i istniał niewielki cień szansy, że chociaż wysłucha jej słów. - Przepraszam, za te wszystkie słowa… Ja… Eve, tak strasznie za tobą tęsknię… - Przyznała ze skruchą w głosie, a pierwsze łzy pociekły po delikatnej buzi. Bo tęskniła, gdy podjęła decyzję o przejęciu sanktuarium; gdy załatwiła wszystkie z tym związane papiery; gdy kupiła nową, śliczną obrożę dla psa… I teraz, gdy rozbita na miliony kawałeczków nie potrafiła złożyć ich w jedną, spójną całość i choćby roztoczyć złudne wrażenie, że wszystko było w porządku.
Cóż, nie było nic.

Eve Paxton
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
Treserka i przewodniczka psów K9 — Prywatny ośrodek szkoleniowy
36 yo — 173 cm
Awatar użytkownika
about
Dyplomowana treserka psów K9 prowadząca własny ośrodek. Była wojskowa, amatorka krzyżówek, puzzli, dobrego piwa i filozoficznych rozmów. Żyje z przekonaniem, że kobiety są cudowne, choć wiele razy złamały jej serce.
Odnajdywała spokój w pracy. Przynajmniej chwilowy w momentach skupienia się na tym co musiała zrobić. Jeżeli dopadały ją dziwne myśli, pracowała więcej i tak miała przez całe swoje życie. Nic więc dziwnego, że w oczach innych jawiła się jako pracowita i zaradna kobieta. Jeżeli czegoś nie umiała zrobić, to się tego uczyła. Jeżeli pojawiał się problem to działała, bo stanie w miejscu było przytłaczające; pozwalało myśleć a Eve tego nie lubiła, bo wtedy docierało do niej jak niedoskonała była. Rozumiała jak wiele szans przegapiła i ile z nich straciła przez swoje własne zachowanie. Ile osób odtrąciła i jak wiele z nich odeszło samo. Do tego wszystkiego dochodziły wciąż ciążące na niej długi ojca i wyjazd brata, który znów postanowił ją zostawić. Miała tylko nadzieję, że nie wpadł w jakieś kłopoty.
Jello i Apollo ganiali się po podwórku nieopodal otwartego garażu przy domu. Tuż przed nim stał pick-up z otwartymi na oścież drzwiami. Paxton powyjmowała z niego dywaniki, wyrzuciła drobne śmieci, przetarła deskę rozdzielczą, drzwi, kierownicę i wszystkie inne wewnętrzne elementy. Zostało tylko odkurzyć i umyć samochód z zewnątrz.
Stała właśnie na zapienionej pace samochodu, którą przepłukiwała wodą ze szlaucha. Mocne ciśnienie sprawiało, że drobne krople rozbryzgiwały się na boki mocząc przy tym robocze spodnie, które Eve miała na sobie.
Wpatrywała się w strumień wody spłukujący resztki brudu z paki, kiedy do jej uszu dotarł szczek. Przywykła do tego dźwięku, ale ten pojawił się blisko, dlatego z początku zamierzała tylko zerknąć na swoje psy, które zapewne kłóciły się o kawałek patyka. Rzuciła więc okiem i zamarła zaskoczona ujrzeniem panny Clark, której nie spodziewała się już nigdy spotkać. Po ostatnim spotkaniu podejrzewała, że młoda już nie chciała jej widzieć (o ironio, bo Aud sądziła podobnie) i choć po mieście krążyły plotki o zerwaniu Audrey ze starym prykiem, to Eve nie spodziewała się szybko jej zobaczyć. Nie od razu, ale po pewnym czasie starszy jegomość, którego kiedyś poznała, zadzwonił do niej z informacją, że Clark była u niego. Nie wiedziała, czemu to zrobił. Zapewne nie wiedział o ich zwadzie, ale to uspokoiło Paxton, która z góry założyła, że młoda była w dobrych rękach.
Teraz jednak.. kiedy miała okazję przyjrzeć się jej, gdy psy krążyły wokoło domagając się pieszczot od dziewczyny niespecjalnie podzielającej ich entuzjazm, Eve zwątpiła w dobrą opiekę dziadka. Wyglądała marnie. Jak cień samej siebie. Samymi jej resztkami. Zaledwie okruchem tego, co znała.
Wyłączyła szlauch, opuściła go na pakę i przeszła na jej skraj, z którego kontrolowanie zeskoczyła na ziemię. Odruchowo wytarła ręce o tył spodni i wolnymi krokami zbliżała się do Audrey, z której próbowała wyczytać coś więcej niż tylko to jak wyglądała.
Zatrzymała się blisko nie odrywając oczu od Audrey. Wciąż niczego nie mówiła tylko westchnęła ciężko, trochę z ulgą i bez słowa wyjaśnienia otworzyła ramiona, którymi mocno objęła dziewczynę.
Z miejsca miała ochotę zadzwonić do dziadka Audrey i skrzyczeć go, że pozwolił wnuczce doprowadzić się do takiego stanu, ale przede wszystkim była wdzięczna, że żyła. Nie miała się dobrze, co Eve zauważyła, ale żyła i tylko to miało znaczenie.
- Będzie dobrze. – Nie lubiła takich słów, a jednak poczuła, że musiała to powiedzieć przez cały czas mocno trzymając Aud w objęciach. – Wszystko się ułoży. – Nie rozluźniła uścisku, ale poruszyła głową, żeby móc ucałować dziewczynę we włosy i znów ułożyła ją nieco swobodniej oddając się długiemu uściskowi.
Dopiero po paru chwilach zdecydowała się coś dodać.
- Wyglądasz okropnie – rzuciła luźno i wreszcie uwolniła Audrey ze swym ramion. Z delikatnym uśmiechem podkreślającym żartobliwy ton wypowiedzi kciukiem przetarła jeden z jasnych policzków i zaczesała długie ciemne włosy Aud za ucho jeszcze raz przyglądając się jej twarzy. – Jak mogę ci pomóc? – zapytała łagodnie świadoma, że mogła rzucić krótkie „a nie mówiłam”, ale nie zamierzała. Zrobiłaby to, gdyby była zawistna wobec młodej dziewczyny, lecz nie to teraz czuła.

Audrey Bree Clark
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Audrey miała wrażenie, że nagle czas nieprzyjemnie rozciągnął się zwalniając swój bieg. Zupełnie jakby każda sekunda dzieląca ją od reakcji Eve nagle zamieniała się w godzinę przepełnioną dziwną niepewnością. Wiedziała w końcu, że trochę spieprzyła sprawę z przyjaciółką - zapatrzona w ukochanego ignorowała jej troskę, nie raz reagując na nią złością przekonana, że przecież pan Ashworth jej nie byłby w stanie skrzywdzić. Świat jednak, zapewne rozbawiony jej naiwnością, postanowił zweryfikować jej przekonania, a wypowiedziane radiowym głosem tam są drzwi w tonie, którego nigdy wcześniej w tym głosie nie słyszała do tej pory nieprzyjemnie odbijały się po jej głowie za każdym razem gdy miała okrutną ochotę aby wyciągnąć telefon i wybrać znany numer aby przerwać tę nieprzyjemną ciszę. Dopiero po tym wydarzeniu zrozumiała, że nie powinna była odtrącać przyjaciół, zwłaszcza tak bliskich jak Eve, z powodu związku - bo gdy ten zniknął pozostała w tym miasteczku zupełnie sama, bez dachu nad głową chyba pierwszy raz w swoim życiu doświadczając tak paskudnej samotności.
Samotności, która zmusiła ją aby przyjechać tutaj i spróbować odbudować to, co z resztą sama zepsuła i dopiero gdy ramiona przyjaciółki otoczyły jej wątłe ciało poczuła… ulgę. Chwilową, bo ten cholerny ból nie chciał wypuścić jej ze swoich ramion ale ulgę, że Paxton nie odtrąciła jej tak, jak Audrey zakładała podczas drogi na znaną farmę, gdy w jej głowie pojawiały się setki możliwych scenariuszy. Żaden z nich jednak nie przewidywał podobnego zakończenia, to też owinęła się mocno ramionami wokół ciała Eve, ufnie się w nią wtulając. I mimo iż naprawdę starała się zapanować nad łzami zwyczajnie nie potrafiła, pozwoliła więc spływać im po swoich policzkach wprost na koszulkę Eve, na której pozostawiały malutkie, mokre ślady.
Ciche słowa sprawiły, że Audrey pokręciła przecząco głową.
- Nie, nie będzie… - Wyszlochała, ciaśniej owijając ramiona wokół ciała Eve. Zwykle pozytywna oraz przepełniona optymizmem Audrey w tym momencie nie potrafiła w to uwierzyć, przepełniona bólem złamanego serca oraz zwyczajną żałością. Bo nie wiedziała, naprawdę, jak ma się po tym wszystkim pozbierać; jak wrócić do życia w momencie, gdy jej serce przestało istnieć, a ona gubiła się w tym wszystkim - bez rodziny, bez dachu nad głową… W przekonaniu, iż była stworzeniem niezwykle beznadziejnym skoro alkohol okazał się od niej droższy jego sercu. Trwała więc tak w jej objęciach, głęboko przekonana o beznadziejności swojego własnego położenia, z krwawiącą raną w miejscu, w którym winno znajdować się jej serce. I nawet postrzał przez jej własnego ojca nie był tak paskudny w skutkach jak trzy słowa, wypowiedziane radiowym głosem, do tej pory wbijające się w nią niczym najostrzejsze noże.
- Prawie nie śpię i nie pamiętam kiedy ostatnio udało mi się coś przełknąć. - Przyznała z zawstydzeniem palącym mokre od łez policzki, jednocześnie uciekając wzrokiem gdzieś na czubki swoich butów. Musiała jeść, doskonale o tym wiedziała, a coraz częstsze ataki paniki upewniały ją w tym przekonaniu, problem polegał w tym, że zwyczajnie… nie mogła. Jedzenie rosło jej w ustach a organizm nie zgadzał się na przyjęcie jakiegokolwiek pokarmu, zupełnie jakby był przekonany o własnej śmierci. - Możesz mnie dobić, Eve. I tak jestem beznadziejna, najwidoczniej nie tylko w roli przyjaciółki… - Odpowiedziała, unosząc delikatnie kącik ust ku górze i zwyczajnie wtulając polik w jej dłoń, będącą tuż obok w geście, jakże nietypowym w wykonaniu Paxton. - Po za tym chyba jakoś daję radę. - Paskudne, parszywe kłamstwo uleciało z jej ust, nie potrafiła jednak prosić o pomoc. Nie ją, osobę która cały czas próbowała uchronić ją przed podobnym obrotem wydarzeń i której, zwyczajnie nie posłuchała. Nie, nie miała najmniejszego prawa do jakichkolwiek przysług ze strony Eve i jednocześnie chyba zwyczajnie wstydząc się prosić o cokolwiek.

Eve Paxton
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
Treserka i przewodniczka psów K9 — Prywatny ośrodek szkoleniowy
36 yo — 173 cm
Awatar użytkownika
about
Dyplomowana treserka psów K9 prowadząca własny ośrodek. Była wojskowa, amatorka krzyżówek, puzzli, dobrego piwa i filozoficznych rozmów. Żyje z przekonaniem, że kobiety są cudowne, choć wiele razy złamały jej serce.
Nie, nie będzie..; nie zamierzała wykłócać się z Audrey. To nie była na to dobra pora ani w ogóle sposób na przekonanie dziewczyny, że świat jeszcze się nie skończył. Paxton pamiętała siebie w podobnym stanie, lecz doprowadziła się do niego nie tylko z powodu miłości, która dawno ją porzuciła. Zmagała się z dawnymi demonami i świeżymi ranami z wybuchu w Uruzgan. Pomimo terapii nie radziła sobie z tym wszystkim. Była dla samej siebie złym duchem przepełnionym bólem, którego pragnęła się pozbyć i prawie jej się to udało.
Prawie na własnych warunkach uciekła z tego świata i od swojego życia. Jak widać – nieskutecznie.
Wtedy jednak nie chciała słuchać nikogo ani niczego. Nawet gdyby sam Bóg dał jej znak zrzucając na farmę fragment komety, to nie wzięłaby tego do siebie. Żałowałaby za to, że kometa nie pierdolnęła właśnie w nią.
Tak. Zbyt dobrze znała ten stan i nie mogła pozwolić, żeby Audrey się w nim zatraciła. Niestety nie było na to żadnej skutecznej metody, sztuczki, magicznej tabletki albo odpowiedniego słowa działającego jak pstryczek. Klik i gotowe.
Nie znała magicznego sposobu, ale za to mogła skorzystać z nietypowego zachowania wynikającego z troski. Było to również coś, czego nauczyła się od Audrey. Dziewczyna zawsze obdarzała ją krępującymi uściskami lub zaskakiwała śmiałymi gestami pełnymi ciepła. Eve uznała, że musi postąpić podobnie. Skopiować te wszystkie miłe rzeczy, żeby pokazać pannie Clark, że pomimo waśni nadal była tu mile widziana.
- Hej, nie mów tak o mojej przyjaciółce. – Zafundowała jej pstryczka w nos. – Wcale nie jesteś beznadziejna. Po prostu.. byłaś bardzo mocno zakochana i niestety - co nie powinno ci się zdarzyć, bo jesteś wspaniała – potknęłaś się o cholernie ogromną kłodę, którą podrzucono ci pod nogi. – Nie miała pojęcia, skąd wzięła tę metaforę. Wymyślała je na bieżąco, ale nie czuła, że były to najlepsze słowa, którymi mogłaby obdarzyć Audrey. Sue Ann byłaby w tym lepsza. Wychowała i wciąż wychowuje dwójkę synów, więc wie jak radzić sobie z podobnymi przypadkami. Paxton nie miała w tym wprawy. Jedynie własne doświadczenia, ale jak wiadomo, każdy przeżywał wszystko inaczej na swój unikalny sposób. – Jeżeli już to ja jestem beznadziejna, bo niestety nie chcę spełnić twojej prośby. - Nie dobije panny Clark, choćby błagano ją o to na kolanach. Najwyżej się pokłócą, chociaż szczerze w to wątpiła. Ona sama tego nie chciała a młoda panna na pewno nie miała na to siły.
- Dajesz radę – powtórzyła z ciężkim westchnieniem i wreszcie całkowicie zabrała ręce ze strefy dziewczyny. Pomimo dobrych chęci te wszystkie gesty były dla niej obce, acz żałowała, że nigdy nie mogła ich wykonać względem Isabelle. – Szczerze, kiepsko ci to wychodzi. – Nie będzie kłamać. Audrey wcale sobie nie radziła. Nie całkowicie. Nie było na to jednak żadnej złotej recepty. Każdy przeżywał wszystko na swój sposób, ale przedłużający się żal i smutek to droga w złym kierunku.
- Gdzie teraz mieszkasz? – zapytała, bo to było pierwsze o czym pomyślała, kiedy z różnych źródeł dowiedziała się o zerwaniu tych dwoje. Spodziewała się, że powrót do domu dla Clark był trudny, jak nie niemożliwy. Paxton nie mogła tego ocenić, bo od dłuższego czasu nie miała już kontaktu z rodzicami dziewczyny. – Może wejdziemy do środka? Zaparzę ci herbatę. – Gestem ręki wskazała na dom nie przejmując się teraz niedokończoną pracą. Brudne auto nie zniknie. – Sue Ann nie ma. Umówiła się z koleżanką na likierek. – Uśmiechnęła się odrobinę i zachęciła Audrey do wejścia do domu, co było również potwierdzeniem tego, że Paxton (pomimo wszystko) chciała ją w swoim życiu.
Otworzyła przed Audrey drzwi, wpuściła ją do środka i rzuciła okiem na psy, które gdyby chciały to weszłyby do domu przez specjalne małe drzwiczki w tylnym wejściu. Od razu obie przeszły do kuchni, w której znajdował się nieduży stół wraz z trzema krzesłami.
- Opowiesz mi, co się stało? – Dotarły do niej jedynie plotki krążące po miasteczku, ale nie znała szczegółów. Wolała usłyszeć je od Clark, o ile ta miała ochotę rozdrapywać tę ranę (patrząc na nią rana wciąż była rozdrapana i miała wielkość dziury po ogromnym naboju).

Audrey Bree Clark
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Ciężko było przekonać Audrey do tego, że jeszcze kiedykolwiek będzie dobrze. Zwłaszcza teraz, gdy jej serce zamieniło się w porozrywane strzępki, a tam są drzwi wypowiedziane tak obcym tonem ukochanego, radiowego głosu ciągle wybrzmiewały w jej głowie. Nie umiała zrozumieć, dlaczego to wszystko się tak potoczyło i dlaczego ją odrzucał przez te wszystkie dni jego żałoby, mimo iż ponoć tak bardzo ją kochał. I ona, mimo tych wszystkich przykrości ostatnich dni, nadal go kochała, zwyczajnie nie potrafiąc z dnia na dzień wymazać tych wszystkich uczuć, jakie były między nimi. Cierpiała więc, będąc w kawałeczkach a fakt, że dla tego związku poświęciła tak cholernie wiele, wcale jej niczego nie ułatwiał powrotu do jakiegokolwiek funkcjonowania.
- Ale to prawda, Eve. - Zaprotestowała, bo naprawdę w tym momencie była przekonana o tym, że jest zwyczajnie beznadziejna. Inaczej nie straciłaby przyjaciółki. I nie straciłaby jego znajdując sposób na udzielenie mu pomocy zamiast tej paskudnej bezsilności, jaka się w niej wtedy pojawiła. Wątłe ramiona mocniej owinęły się wokół ciała Eve, a Audrey ukryła twarz gdzieś w jej ramieniu. W tym momencie nie potrafiła patrzeć na całą sytuację obiektywnie bądź choć odrobinę racjonalnie, przytłoczona własnym bólem złamanego okrutnie serca. I jak nigdy wcześniej narastała w niej chęć zwykłego zniknięcia z tego świata; odcięcia się od rozpaczy oraz cierpienia, jakie się w niej zaległo… Chyba również nie chcąc dalej funkcjonować w świecie pozbawionym obecności pana Ashworth, za którą okrutnie tęskniła.
I tę chęć dało się zauważyć w przybitym spojrzeniu brązowych tęczówek.
- Jesteś pewna? - I choć siliła się na rozbawienie w delikatnych tonach swojego głosu, tak zwyczajnie jej to nie wyszło. Ciężkie westchnienie wyrwało się z jej piersi, a drobna dłoń powędrowała w stronę buzi, by rękawem bluzy otrzeć mokre od łez policzki. Innego wyjścia na obecną chwilę zwyczajnie nie widziała, zbyt przytłoczona tęsknotą, smutkiem oraz ogólnym rozbiciem w swojej, niezbyt ciekawej sytuacji. - No wiem… - Przyznała z rezygnacją, bo przecież posiadała lustro i doskonale wiedziała, że wygląda co najmniej tragicznie. I z pewnością nie przypominała dawnej, radosnej wersji siebie.
- Jak nie ma Sue Ann możemy iść, bałabym się, że zacznie mnie karmić. - Przyznała, ruszając w stronę domu przyjaciółki. Nie, nie zniosłaby kolejnych łyżek jedzenia wciskanych do jej ust w momencie, gdy żołądek zwijał się odmawiając przyjmowania jakiegokolwiek pokarmu. - Kilka dni mieszkałam u znajomej, którą poznałam podczas koncertowego ataku paniki na stacji paliw, nie chciała mnie puścić samej. Teraz czasem do niej wpadnę, a tak to no okupuję kanapę w Sanktuarium… - Wzruszyła ramieniem, bo choć nagły brak domu był niezbyt przyjemnym doświadczeniem, tak nie przeszkadzało jej częstsze spędzanie czasu w Sanktuarium jednocześnie zwyczajnie chyba nie wiedząc, co z tym fantem począć dalej. Nie odnalazłaby by się w mieszkanku bez zwierzaków, jednocześnie nie pewna, czy w tym czasie byłaby w stanie udźwignąć kupno bądź budowę domu.
Usiadła na jednym z krzeseł, a ciężkie westchnienie wyrwało się z jej ust.
- Wszystko zaczęło się po tym, jak wróciliśmy z Alaski. Jeb zabrał mnie tam na małe wakacje i było cudownie… - Brązowe oczy ponownie się zaszkliły a smutek wypisał na jej drobnej chudej twarzyczce. - Mama Jeba zmarła, to było nagłe, nie wiedzieliśmy, że gorzej się czuła a on… Wpadł w jakiś dziwny cug rozpaczy i alkoholu. Prosiłam, tłumaczyłam, robiłam wszystko, żeby wiedział, że jestem dla niego, ale… Cholera, Eve odpychał mnie za każdym razem. Pił, a ja ogarniałam jego farmę i sanktuarium, cały czas próbując do niego dotrzeć… Ale w końcu nie mogłam już dłużej patrzeć jak pędzi wprost do trumny… Powiedziałam mu, że albo alkohol albo ja, miałam nadzieję, że się otrząśnie… Ale on pokazał mi drzwi. - Mówiła, a głos łamał jej się przy kolejnych zdaniach, napędzany łzami jakie wypływały z jej oczu. Bo to bolało. Tak cholernie mocno bolało, że wolał kieliszek od niej, że nie czuł się na tyle kochany, aby zaufać jej w swoim cierpieniu… I Audrey, choć wiedziała, że podjęła słuszną decyzję, cierpiała przez to okrutnie.

Eve Paxton
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
Treserka i przewodniczka psów K9 — Prywatny ośrodek szkoleniowy
36 yo — 173 cm
Awatar użytkownika
about
Dyplomowana treserka psów K9 prowadząca własny ośrodek. Była wojskowa, amatorka krzyżówek, puzzli, dobrego piwa i filozoficznych rozmów. Żyje z przekonaniem, że kobiety są cudowne, choć wiele razy złamały jej serce.
Nastawiła wodę w czajniku w ciszy słuchając słów o aktualnym stanie mieszkalnym Audrey. W międzyczasie do myśli Eve wkradło się pytanie, czy od momentu postrzału dziewczyna miała kontakt z rodzicami. Czy wogóle chciała z nimi rozmawiać po tym co zaszło z powodu nadpobudliwości ojca oraz nierozwagi zakochanej pary. Było jej szkoda, że tak to wszystko się skończyło. Że więź Audrey i jej rodziców przestała istnieć, jak i również związek młodej panny się rozpadł. Owszem, Eve nie lubiła Jeba, ale to nie oznaczało, że życzyła parze źle. Na pewno też nie chciała, żeby Clark cierpiała aż tak bardzo, jak to było widać na załączonym obrazku siedzącym przy stole w kuchni.
- Byliście na Alasce? – zapytała zaskoczona, ale szybko machnęła ręką. – Wybacz. Mów dalej. – Nie była niegrzeczna podczas rozmowy. Po prostu zaskoczyło ją to, jak mało wiedziała o tym, co działo się ostatnio u Audrey. Z drugiej strony, po ich ostatnim spotkaniu, nie należało spodziewać się niczego innego. Odcięły się od siebie. Można by rzec, że zrobiły sobie przerwę i to dość poważną, bo gdyby nie aktualna sytuacja możliwe, że już nigdy by nie sobą nie porozmawiały.
Czekając aż woda się zagotuje pośladkami oparła się o blat i z uwagą patrzył na Clark zastanawiając się, co mogłaby zrobić, żeby jakoś nieco ją odbudować. Pomóc wyjść na prostą po tragicznym upadku, który przeżyła a jaki miał związek z alkoholem, o którym Eve często wspominała. Zbyt często, przez co czuła się jak zła wiedźma rzucająca klątwę na związek Audrey.
- Oh, Audrey – Podeszła do krzesła, kucnęła i wbiła w dziewczynę spojrzenie pełne troski. – Dobrze zrobiłaś. – Strach pomyśleć, co by mogło się stać, gdyby została. Paxton jednak wiedziała, jak źle te słowa mogły zabrzmieć biorąc pod uwagę jej poprzednie nastawienie do Jeb’a, dlatego od razu dodała: - Czasami, niektórym, potrzebny jest silny upadek. Twarzą prosto w chodnik. Na samo dno. Gdybyś została być może nigdy by się nie otrząsnął, bo miał kogoś, kto za niego wszystko ogarniał. Teraz musi sam wziąć się w garść i jak to zrobi.. to najpierw przetrącę mu nos. – Uśmiechnęła się bardzo delikatnie. – Mówię poważnie. Dam mu takiego kopa, że już nigdy nie pomyśli o tym aby zranić kogokolwiek. – Zwłaszcza, że teraz patrzyła na to marne ciałko będące skutkiem utraconej miłości przez relacje mężczyzny z alkoholem. – Teraz ciężko jest ci w to uwierzyć, ale liczę, że niebawem zrozumiesz, iż nie było w tym twojej winy. Bywa tak, że nie jesteśmy w stanie komuś pomóc. Tak już jest, co nie łatwo zaakceptować, ale.. nie ma żadnej siły, która przebiłaby się przez cierpienie oraz prawdopodobne uzależnienie. Wiem o tym. Przechodziłam przez to samo. Człowiek wtedy nikogo nie słucha, nic nie ma dla niego znaczenia i przede wszystkim odpycha wszystkich dookoła siebie. Nie ważne jak bardzo tę osobę kochamy. – Nic złego nie było w Audrey. To cierpienie Jeba pogrążyło go tak bardzo, że zdecydował się pozbyć ze swego życia jedyną osobą, która go kochała. Która była o tysiąc razy lepsza od niego; kogoś takiego się nie odrzuca chyba, że człowiek chce zostać sam na sam ze swym nałogiem. W samotności łatwiej się pije i cierpi, nikt cię nie pilnuje, nie krząta się, nie krzyczy, nie narzeka i nie próbuje naprawić.
- Więc powtórzę jeszcze raz i będę to mówić codziennie - Jesteś wspaniała i o tę wspaniałość trzeba zadbać. Krok po kroku. - Nic na siłę, chociaż może uda się Eve przemycić plasterek cytryny do herbaty albo łyżeczkę miodu/syropu klonowego. Odrobina witamin nie zaszkodzi Clark.

Audrey Bree Clark
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Audrey, mimo świadomości że dokonała odpowiedniego wyboru, nie potrafiła odsunąć od siebie cierpienia powiązanego z rozstaniem z kimś, kogo uważała za miłość swojego życia. I choć biorąc pod uwagę wiek panienki Clark te słowa brzmiały dość zabawnie, była ona głęboko przekonana o tym, że z panem Ashworth łączyło ją coś niezwykłego i wyjątkowego. A utrata kogoś, kto nie dość, że był jej partnerem to jeszcze przyjacielem na rzecz zwykłego kieliszka czego, najzwyczajniej w świecie, nie potrafiła zrozumieć. Dryfowała więc w tym morzu rozpaczy starając się wrócić jakoś do normalnego funkcjonowania, szkopuł tkwił jednak w tym, że… nie potrafiła. Rana nadal była niezwykle świeża i o ile jakoś udało jej się funkcjonować w Sydney (ale nie najlepiej) tak teraz ponownie otwierała się w tym znajomym otoczeniu w którym wszystko przypominało panience Clark o utraconej miłości.
- Byliśmy. - Potwierdziła więc z cieniem nostalgii w głosie. W końcu wtedy, ledwie kilkanaście dni przed tragedią wszystko zdawało się być takie… sielskie. Jebbediah ufał jej i choć nigdy nie był wylewny w zwierzeniach udawało jej się do niego dotrzeć a później… Chyba nadal nie była w stanie pojąć tego, jakim cudem znaleźli się w momencie, w którym wskazywał jej drzwi tak okrutnie odsuwając od siebie. Ciężkie westchnienie wyrwało się z jej piersi, a drobna dłoń uniosła się do wilgotnego policzka, aby otrzeć z niego łzy wypływające z oczu.
- Nie wiem, czy to coś da Eve. - Odpowiedziała, na jakże chętną decyzję panny Paxton o dokopaniu byłemu chłopakowi Audrey. I choć ten skrzywdził ją okrutnie, Clark najzwyczajniej w świecie nadal nie uważała, aby zasłużył na przetrącanie nosa. - Mleko się rozlało, czasu się nie cofnie, a zrobienie mu krzywdy sprawi, że poczuję się tylko gorzej. - Bo daleka była od jakichkolwiek rozwiązań przemocowych, zwłaszcza po tym jak ojciec przestrzelił jej bok… I nadal zwyczajnie martwiąc się o pana Ashworth. - Ciągle słyszę, że to była dobra decyzja i to wiem ale… Ale ja go nadal kocham, Eve. Cholernie za nim tęsknie i strasznie boję się, że w końcu za jakimś zakrętem spotkam klepsydrę z jego nazwiskiem a wtedy… - Serce by jej pękło i doskonale o tym wiedziała, w tym wszystkim jednak czuła się tak okropnie, cholernie bezradna, że nie sądziła aby mogła cokolwiek na to wszystko zaradzić. Zwłaszcza teraz, gdy problem sprawiało jej normalne funkcjonowanie i postawienie się do jakiegokolwiek porządku.
- Kiedy to przechodziłaś? - Spytała z zainteresowaniem, chcąc choć na chwilę przekierować temat z własnego cierpienia na coś innego, odrobinę zawstydzona faktem, że zwyczajnie nie potrafiła się pozbierać po rozstaniu z kimś komu, jak w tamtym momencie sądziła, na niej zupełnie nie należało.
-Dzięki Eve ale nie jestem wspaniała. Co najwyżej bezradna i rozbita… I nie mam pojęcia, co dalej. - Przyznała uciekając spojrzeniem gdzieś na bok. I faktycznie nie wiedziała - nie miała już ukochanego u boku, nie miała dachu nad swoją głową… Pozostawała jej jedynie praca w której wir oddawała się z nadzieją, że to przyniesie ulgę. Albo wykończy już do końca, bo stan w jakim się znajdowała z pewnością do dobrych nie należał.

Eve Paxton
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
Treserka i przewodniczka psów K9 — Prywatny ośrodek szkoleniowy
36 yo — 173 cm
Awatar użytkownika
about
Dyplomowana treserka psów K9 prowadząca własny ośrodek. Była wojskowa, amatorka krzyżówek, puzzli, dobrego piwa i filozoficznych rozmów. Żyje z przekonaniem, że kobiety są cudowne, choć wiele razy złamały jej serce.
- Jedyne co ci pozostaje to być dobrej myśli. – Na to nie było rady ani sposobu. Nie było szansy, żeby sama Clark mogła coś zdziałać. Nie mogła. Musiała najpierw zadbać o siebie. – To nie jest łatwe, ale czasami człowiek tylko to ma. – Myśl, nadzieję i małe marzenie o tym, żeby wszystko wróciło do normy. W ten czy w inny sposób. Bardziej lub mniej, ale żeby już tak bardzo nie bolało. – Na początku musisz zająć się sobą. On też musi zrozumieć, że jak sam nie weźmie się w garść, to nie może liczyć na pomoc ludzi dookoła. Że nie może prosić ich o cokolwiek jednocześnie ich raniąc i choć te słowa z ledwością przechodzą mi przez gardło, to myślę że sobie poradzi. – Był dorosłym facetem i powinien wziąć się w garść. Powinien być przykładem dla młodej kobiety, która mu zaufała. Oddała mu swe ogromne serce a ten stary pryk załamał się, bo co? Bo umarła mu matka? To cholernie okropna strata, ale robienie z siebie ofiary zapijając prawie, że na śmierć to postawa godna frajera. Eve coś o tym wiedziała. W pewnym momencie w swoim życiu sama nim była. Cierpiała i nie mogła sobie z tym poradzić, ale teraz była silniejsza i tego samego oczekiwała od kogoś, kto tak pewnie stąpał po ziemi i syczał przeróżne słowa w szpitalnym korytarzu.
Wstała na równe nogi czując przedziwne ukłucie w kolanie, ale zignorowała je podchodząc do blatu i zalewając dwa kubki. Jeden z herbatą a drugi z kawą dla siebie.
- Tuż po powrocie z Afganistanu – odpowiedziała korzystając z okazji, że stała tyłem do Audrey. – Już wcześniej życie we własnej skórze było niezwykle uciążliwe – dodała ciszej trochę tak, jakby nie chciała żeby dziewczyna to usłyszała. Wzięła głęboki wdech i podeszła do stołu, przy którym usiadła jednocześnie przekazując kubek z herbatą. – Niedługo przed tym, jak Australia miała odwołać swoje wojska z tamtej wojny, doszło do wybuchu. – Objęła swój kubek dłonią i mocno trzymała ignorując gorąc idącą z naczynia. – Zginął cały mój oddział łącznie z psem. – Nieświadomie drugą dłonią sięgnęła do koszulki i pociągnęła za jej przód tuż przy szyi, jakby ją dusiło. To samo zrobiła tamtego dnia z kamizelką myśląc, że to ona ją uciska. Dopiero gdy minęły długie chwile dezorientacji zrozumiała, że to nie jej ciężar czuła na sobie. – Długo głowiłam się i w sumie dalej zastanawiam, czemu przeżyłam. Teraz jakoś z tym żyje, ale wcześniej.. chciałam do nich dołączyć. Uwierz mi, że nie było żadnej mocy, żeby przekonać mnie do zmiany zdania. Żeby pokazać, że się wyniszczam. – Spodziewała się, że Jeb czuł tak samo. Popadł w marazm i cierpienie, którego nie był w stanie kontrolować. To ono kontrolowało jego; w tym nałóg nad którym stracił kontrolę. – Ale już jest dobrze – skwitowała siląc się na uśmiech i wreszcie puściła kubek czując jak skóra na dłoni nieprzyjemnie piecze. Skłamała. Nigdy nie było dobrze, ale teraz przynajmniej miała kontrolę nad swoim życiem. Nie brała niczego i piła bardzo rozsądnie. Pracowała a to pozwalało jej nie myśleć o innych sposobach na (nie)życie.
- Krok po kroku – powtórzyła ze spokojem. – Powiedz mi czego potrzebujesz. – Już wcześniej to sugerowała, więc przypomniała pannie Clark, że wciąż tu dla niej była. – Chcesz czymś zająć czas? – Poza pracą. – Pomagaj mi przy psach. Potrzebujesz łóżka? Mam wolną sypialnię. Chcesz nabrać ciałka? Sue Ann cię wykarmi. – Uśmiechnęła się nieco pewniej z nutką żartu w głosie, bo choć Sue Ann uchodziła za twardą babkę, która wciśnie jedzenie w każdego, to nie będzie robić tego na siłę komuś, kto niczego nie trawił. Krok po kroku. – Powoli do celu. – Choćby to miało trwać wiele miesięcy. – Powiesz mi, jak to jest z jedzeniem? – Paxton wiedziała, czemu Clark nie jadła, ale w jaki sposób to się objawiało? W ogóle nie chciała jeść? Jadła ale zwracała? Musiał istnieć sposób, żeby to zmienić/naprawić.

Audrey Bree Clark
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Ciężkie westchnienie wyrwało się z jej piersi, bo Audrey Bree Clark w tamtym momencie swojego życia, zwyczajnie nie umiała być dobrej myśli. Z dnia na dzień wszystko wywróciło się w jakiś dziwny sposób, a złamane serce nadal nie potrafiło pogodzić się z tym wszystkim. I choć wiedziała, że ponoć czas leczy rany tak nie zwyczajnie nie wiedziała, jak po tym wszystkim przejść do normalnego funkcjonowania.
- Ja wiem, że nie mogę mu pomóc na siłę i sporo zależy tylko i wyłącznie od niego… Ale ja go nadal kocham, Eve. I cholernie za nim tęsknię. - Przyznała, gdy brązowe oczy ponownie zaszkliły się łzami (których w ostatnich tygodniach wylewała całe oceany) napędzone rozpaczą oraz tęsknotą serca. Bo tęskniła, cholernie mocno i każdego kolejnego dnia, zwyczajnie nie potrafiąc z dnia na dzień przestać go kochać. Wiedziała, że Eve zapewne przyjmie tę wiadomość negatywnie, nie potrafiła jednak nic poradzić na to, że serce nie przestało kochać, umysł zapomnieć a ona zwyczajnie nienawidzić, nawet jeśli Jebbediah bardzo ją skrzywdził.
Chwilę później skupiała się już na historii, wypowiadanej ustami przyjaciółki. Na opowieści o czasach gdy służyła w wojsku o których do tej pory nie miały okazji często rozmawiać, uważnie wsłuchując się w brzmienia głosu czy te wszystkie, niewielkie gesty jakie pojawiały się podczas snucia kolejnych słów. Nie potrafiła wyobrazić sobie tego, przez co musiała przejść Eve tamtego dnia, gdy wybuch zabrał jej towarzyszy broni oraz psa i nie sądziła, że kiedykolwiek przyjdzie jej zrozumieć jak paskudnym było to uczucie, zapewne nieporównywalne do jej bólu złamanego serca. Widziała jednak, że to nadal zdawało się siedzieć w przyjaciółce, to też ostrożnie zsunęła się ze swojego krzesła, aby najzwyczajniej w świecie otoczyć pannę Paxton swoimi ramionami.
- Przykro mi, Eve. - Wyszeptała cicho, gdzieś w jej włosy bo faktycznie było jej przykro, że przyjaciółka musiała przez coś podobnego przejść… Nieświadomie robiąc charakterystyczny dla siebie unik, polegający na odsunięciu swoich problemów na bok, woląc skupić się na innych. Tak było prościej, z pewnością łatwiej, zwłaszcza teraz gdy nie potrafiła wytłumaczyć tego paskudnego poczucia tonięcia wywołanego nagłym, niespodziewanym zwrotem w jej życiu. Odsunęła się po dłuższej chwili, spoglądając na Eve smutnymi, brązowymi oczami. - Cieszę się, że jesteś. - Dodała, na chwilę mocniej zaciskając dłoń na dłoni Eve. Wiedziała, doskonale, ile dziewczyna przeszła… Nie potrafiła jednak nie cieszyć się z tego, że przyszło im się poznać, nawet jeśli znajomość ta zdawała się być burzliwą, naznaczoną różnymi wybojami.
Ponownie usiadła na niewielkim krześle, wbijając spojrzenie w szklankę z herbatą lecz nie sięgając po nią.
- Nie wiem, czego potrzebuję. - Przyznała z zawstydzeniem, bo zwyczajnie nie była w stanie określić, co pomoże jej dojść do siebie… I czego chciała od swojego życia, zwłaszcza teraz, gdy jej cel powiązany z sanktuarium został osiągnięty. - Wiesz, że przejęłam Sanktuarium na własność? Spełniłam swoje marzenie i teraz, gdy jego już nie ma w moim życiu nawet nie wiem co z nim zrobić. - Nie chciała okłamywać Eve i nie chciała okłamywać samej siebie. W momencie uzyskania aktu własności Sanktuarium spełniła wszystkie swoje zawodowe marzenia, reszta była ściśle powiązana z osobą pana Ashworth, a to nie poprawiało jej samopoczucia. - Nie chcę być dla Ciebie problemem, Eve. - Bo faktycznie nie chciała, a w swoim stanie na niewiele mogła się zdać, bo choć umiała zająć się psami tak nijakie było z niej teraz towarzystwo. Nie mogła zwalać się Eve na barki, nie teraz gdy samo funkcjonowanie przysparzało jej problem. - Nie wiem, po prostu… Mam wrażenie, jakbym miała ściśnięty żołądek i nic nie chciałoby przez niego przejść. Nie mam też w ogóle apetytu, a gdy już wezmę coś do ust to jedzenie mi w nich rośnie. - Grzecznie, niczym na spowiedzi, opowiadała Eve o swoich dolegliwościach wiedząc, że ta prędzej czy później i tak wyciągnęłaby z niej ów informacje.

Eve Paxton
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
Treserka i przewodniczka psów K9 — Prywatny ośrodek szkoleniowy
36 yo — 173 cm
Awatar użytkownika
about
Dyplomowana treserka psów K9 prowadząca własny ośrodek. Była wojskowa, amatorka krzyżówek, puzzli, dobrego piwa i filozoficznych rozmów. Żyje z przekonaniem, że kobiety są cudowne, choć wiele razy złamały jej serce.
- Mi też. – Było jej przykro, że zginęli wszyscy oprócz niej. Że przeżyć mógł ktokolwiek inny, ale niekoniecznie ona. Nie miała rodziny, małżonka ani dzieci. Nikogo by nie osierociła ani nie skazała na bycie wdową/wdowcem. Z całego oddziału jako jedyna nie miała do kogo wracać ani za bardzo też do czego, bo w tamtym czasie nie zależało jej na rodzinnej farmie. Nadal miała wobec niej mieszane uczucia, ale to jej własne zmartwienia.
Była otwarta na niektóre gesty i choć powinna się przyzwyczaić do zachowania Audrey to czuła, że na nią nie zasługiwała. Dziewczyna nie tylko wykonywała miłe gesty lub po prostu kogoś przytulała. Ona emanowała niepojętą ciepłą energią. Czułością, która dosłownie acz niewidzialnie opatulała drugą osobę niczym zapach kadzideł wyczuwalny z każdej strony. Świadomie lub nie, ale robiła coś niesamowitego. Coś, co było odwrotnością energetycznego wampira i właśnie na to Eve nie zasługiwała. Uważała, że na świecie było wiele osób, które powinni z tego skorzystać, ale nie ona. Ona sobie poradzi. Ba, radziła sobie doskonale (prawie), więc niech ta ciepła energia spłynie na kogoś innego. Niech ten ktoś jawnie się rozpłacze, wykorzysta chwile w sposób, w który ona nie potrafiła. Była blisko, bo samo wspomnienie oddziału wywoływało w niej dziwne spięcia w ciele, ale powstrzymywała się przed tym, bo przecież chciała pokazać Clark, że pomimo trudności dało się żyć dalej. Bo dało i żadne chwile słabości tego nie zmienią.
- Naprawdę? – Z ciekawością uniosła jedną brew dochodząc do wniosku, że przez ich ostatnią sprzeczkę dużo ją ominęło. Z drugiej strony, czemu się dziwiła? Poza telefonem od dziadka Audrey nie miała od niej ani od państwa Clark żadnych wieści. Nie uważała też, że powinna do nich wydzwaniać wypytując o dziewczynę, bo na pewno wiedzieli nie więcej od niej, zaś dziadek.. cóż, ten pomimo swej powagi wypisanej na twarzy był naprawdę super staruszkiem. Takiego dziadka Paxton mogłaby mieć.
- To naprawdę fantastycznie. Że spełniałaś swoje marzenie a nie.. – Sprecyzowała nieco, żeby nie wyszło, że „to fantastycznie” było oznaką radości na brak obecności Jeba w życiu Audrey. Paxton miała o nim swoje zdanie, ale ani razu nie powiedziała dziewczynie, żeby go rzuciła albo żeby on rzucił ją. - Miłość to taki dziwny twór, że trwa nawet, gdy serce zostanie rozdeptane. – Westchnęła nawiązując nie tylko do braku entuzjazmu Aud z powodu spełnienia marzenia, ale także do uczucia, którym młoda wciąż obdarzała swego byłego kochanka. Miłość trwała, zaś smutek odbierał radość z pozostałych rzeczy. Ta miłość była radością, ale jednocześnie bolała, raniła, krwawiła i niszczyła sens istnienia. Miłość była pojebana, o czym Eve również kiedyś się przekonała. To przecież przez miłość pognała do wojska i to ona dławiła Paxton długo po tym, jak facet nagle uznał, że odchodzi z armii (bez słowa pożegnania). Jeszcze wtedy wciąż go kochała, ale lata mijały a miłość.. ona kiedyś w końcu też przeminie. Kiedyś.
- Nie będziesz problemem. Ja i tak dużo pracuje, więc będziesz mogła żyć swoim tempem. – Nawet jeśli było ono teraz na bardzo słabym poziomie. – I przynajmniej nie będziesz spać w Sanktuarium. – Posłała dziewczynie blady uśmiech, bo to zawsze było coś i choć spróbuje czasami podkręcić tempo życia Audrey, to przecież do niczego jej nie zmusi. Raczej pozwoli aby dochodziła do siebie po swojemu. Kiedy wreszcie zechce, to zje. Kiedy poczuje, że może pomóc przy psach, to pomoże. Powoli do celu.
- Kiedyś usłyszałam, że rozwód albo rozstanie z kimś, kogo bardzo się kochało, człowiek przeżywa tak samo jak żałobę. – Człowiek nie umarł, ale zniknął z czyjegoś życia a to prawie to samo. Przynajmniej dla umysłu i stęsknionego ciała. – Nie znam się na tym, ale to co mówisz brzmi jak żałoba. – Nie jem, bo bez niego to nie ma sensu. Nie jem, bo go już nie ma. – Czy myślałaś o tym, żeby przejść się do specjalisty? Powinnaś iść. Rozważ to proszę, a ja w tym czasie postaram się ci jakoś pomóc. Mam wolny pokój, Sue Ann może załatwić kroplówki, bo bez jedzenia długo nie wytrzymasz, nie licząc tego, że ona na pewno będzie próbować cię wykarmić. Jeżeli zechcesz to będę cię wozić do psychiatry. Psy też działają terapeutycznie, więc z nich skorzystaj. - Mogła wszystko. Eve otwierała przed nią drzwi, ale to do Clark należała decyzja, co z tym zrobi. - Jest tu dużo przestrzeni, w której możesz się schować i wierz lub nie, ale nikt nie będzie ci się narzucać. Sue Ann może i bywa narwana, ale potrafi uszanować czyjąś prywatność. - Eve także, nawet jeśli teraz brzmiała tak, jakby była gotowa 24/7 stać nad Audrey i jej kibicować.

Audrey Bree Clark
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Nie uważała, aby była aż takim skarbem na który trzeba było sobie zasłużyć. Wręcz przeciwnie, zapytana o to panienka Clark z pewnością zapewniłaby o swojej stuprocentowej przeciętności - to zapewne było powiązane ze skromnością jaka się w niej czaiła… Jak i dozą braku pewności siebie, która znacznie narosła w niej po tym, jak Jebbediah wystawił ją za drzwi. Bo właśnie na siebie zrzucała sporą część winy w czasie, gdy była świeżo po powrocie w rodzinne strony, nie mając okazji się z nim spotkać od dnia, w którym wskazał jej drzwi. Nie, z pewnością nie była skarbem - gdyby tak było, zapewne znalazłaby sposób aby mu pomóc, a jej życie nie przypominałoby teraz paskudnego żartu losu.
- Przejęłam je z takim Dawsey’em, nie podobało nam się to, co robił poprzedni właściciel… Dziadek dał nam prawników, a Jeb układał ze mną biznesplany wiesz, zna się na zarządzaniu zwierzętami. - Przyznała, dopiero teraz uświadamiając sobie, jak wiele czasu minęło od ich ostatniego spotkania, bo przecież pomysł przejęcia biznesu oraz jego wykonanie trwały, przynajmniej w pojęciu panienki Clark, okrutnie długo. - Bałam się o zwierzaki, nie mogłam patrzyć jak poprzedni właściciel miał je gdzieś. - Dodała, wzruszając ramieniem bo przecież każdy, kto choć odrobinę znał Audrey doskonale wiedział, że ta stawia swoich pacjentów niezwykle wysoko w hierarchii priorytetów niejednokrotnie przywiązując się do nich znacznie bardziej niż powinna, by później ronić łzy wzruszenia gdy przychodziło jej wypuścić je na wolność.
Ciężkie westchnienie wyrwało się z jej piersi na wspomnienie o miłości. Ta, choć bardzo piękna, bywała równie mocno okrutna czego najlepszym potwierdzeniem był obecny stan Audrey, funkcjonującej niczym cień własnej siebie będącej na skraju wykończenia rozpaczą oraz problemami zarówno ze snem jak i jedzeniem. I choć pragnęła odpoczynku oraz jakiegoś kąta, w którym mogłaby się zaszyć tak nie była pewna, czy powinna zwalać się na głowę Eve. Zwłaszcza teraz, gdy ataki paniki ciągle czaiły się za rokiem.
- Od powrotu do Lorne Bay mam ataki paniki, a za każdym razem gdy jadę samochodem mam ochotę wjechać w najbliższe drzewo… Jesteś pewna, że nie będę problemem? - Smutek pojawił się w jej głosie, a Audrey na chwilę uciekła spojrzeniem do szklanki, z której nie upiła jeszcze choćby łyka napoju. Wiedziała, że jej stan może być problematyczny, zwłaszcza teraz gdy sama musiała się pilnować, nie mając do siebie samej za grosz jakiegokolwiek zaufania. Bo i jak mogła sobie ufać, gdy funkcjonowała bez serca w piersi mając problem z najprostszymi rzeczami? Nie wiedziała. Tym bardziej nie mogła wiedzieć czy jej stan nie przytłoczy Eve, gdyby znalazła się pod jej dachem.
- I co mu powiem, Eve? Dzień dobry, rzucił mnie chłopak i nie mam pojęcia jak mam bez niego funkcjonować? Ludzie mają gorsze problemy, a ja… Może sobie jakoś poradzę, chociaż korci mnie aby zwyczajnie zniknąć. - Przyznała gorzko będąc niemal pewną, że każdy szanujący się psycholog ją wyśmieje nawet jeśli faktycznie nie była pewna, jak powinna teraz funkcjonować. Jebbediah był domem, kimś z kim wiązała się lwia część jej marzeń i z kim widziała swoje życie, a teraz… Teraz nie była pewna, jak to życie powinno wyglądać. I jak wrócić choćby do cienia funkcjonowania. - Mamy w sanktuarium takiego krokodyla… Nazywa się Mały Charlie, mierzy dobre sześć metrów i jest najwredniejszą bestią jaką kiedykolwiek widziałam. - W głosie Audrey wybrzmiały dźwięki czułości informujące, iż niezwykle uwielbiała tego krokodyla mimo iż miała z nim skaranie boskie. - Jak jest bardzo źle chodzę do niego, siadam koło klatki i o wszystkim mu opowiadam. Nie wiem, czy potrafiłabym powtórzyć to jakiemukolwiek innemu człowiekowi, wiesz? Boję się, co mogliby powiedzieć. - Dodała, a jej słowa nie powinny nikogo zaskoczyć. Audrey zawsze lepiej dogadywała się ze zwierzakami i nic dziwnego, że w takiej sytuacji w akcie desperacji zwracała się w ich stronę woląc nie myśleć o tym drugim rozwiązaniu, które pchało ją na granice najwyższych klifów.

Eve Paxton
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
Treserka i przewodniczka psów K9 — Prywatny ośrodek szkoleniowy
36 yo — 173 cm
Awatar użytkownika
about
Dyplomowana treserka psów K9 prowadząca własny ośrodek. Była wojskowa, amatorka krzyżówek, puzzli, dobrego piwa i filozoficznych rozmów. Żyje z przekonaniem, że kobiety są cudowne, choć wiele razy złamały jej serce.
- Próbujesz mnie zniechęcić? Bo kiepsko ci idzie – stwierdziła na słowa Audrey o tym, jak źle znosiła swój aktualny stan. Ataki paniki nie były w życiu Paxton czymś nowym, zaś chęć wjechania w drzewo już kiedyś jej towarzyszyła. Nie widziała w tym niczego problematycznego dla siebie. Raczej to problemy panny Clark, z którymi trzeba się uporać, bo im dłużej trwała w aktualnym stanie tym pewniejszym stawała się wizja wjechania autem w drzewo. – Jestem pewna, że to dla mnie żaden problem. – Po to byli bliscy, żeby właśnie wspierać drugą osobę w ich zmartwieniach. Owszem, dawno ze sobą nie rozmawiały i Eve już nie miała nadziei na to, że cokolwiek z ich relacji wróci. Zatrudniła nowego weterynarza, bo nie mogła czekać na Audrey jak na objawienie. Nie zamierzała też walczyć, bo miłość była silnym tworem, z którym by przegrała. Zresztą obiecała, że nie będzie się w to wtrącać, więc najlepszym wyjściem było wycofanie się, bo nie umiałaby w pełni zaakceptować Jeba zwłaszcza, gdy on sam również nie zamierzał opuszczać gardy. Darliby ze sobą koty a Eve to nie było potrzebne.
- Właśnie tak mu powiesz – wtrąciła nie rozumiejąc, czemu Audrey umniejszała własne problemy. Oh, poprawka, dobrze to rozumiała, ale nigdy nie polecałaby robić tego innym. Sama miała podobnie i dlatego uważała, że to chujowe podejście. Żaden problem nie był mniej ważny zwłaszcza, kiedy doprowadzał człowieka do takiego stanu w jakim była panna Clark.
Pomimo obecności krokodyla Paxton chciała przekazać Audrey, że drzwi do domu oraz hali z psami były dla niej otwarte. Nawet nie musiała nikomu mówić, że tam idzie. Mogła korzystać z ich obecności, kiedy tylko chciała i miała do tego prawo – uzyskane wprost od samej właścicielki posesji.
- Słuchaj głuptasku – zaczęła w miarę spokojnie, chociaż miała ochotę nakrzyczeć na Audrey, że myśli w ten sposób. – Nie wiem, czy kiedykolwiek ci to mówiłam, ale kiedyś usłyszałam te słowa od swojej terapeutki i się tego trzymam. – Częściowo, ale gdyby znów się stoczyła, to nie odmówiłaby pomocy psychologicznej. – Powiedziała mi wtedy, że - w przeciwieństwie do czynów żadne uczucie nie jest nie do przyjęcia – wypowiedziała to powoli, żeby każdy wyraz dotarł do głowy Audrey, która ugrzęzła w bagnie życiowej porażki. – Więc nie pierdol, że twoje problemy są mniej warte od innych. Popatrz na siebie. Co to wszystko z tobą zrobiło. Jak dla mnie to przepis na spotkanie z terapeutą, który uwierz lub nie, ale cię wysłucha i nie będzie krytykować. – Nie mówiła tego po złości. Nawet przekleństwa nie podkreśliła wysokim tonem lub gniewem. Wciąż pozostawała troskliwa, ale chciała, żeby jej słowa dotarły do stłamszonej duszy i otumanionego umysłu. – A cała reszta? Inni ludzie? Niech się pieprzą. – Terapeuta nie będzie oceniać, ale mieszkańcy lub znajomi by mogli. – Przeżywasz coś okropnego i ktokolwiek śmiałby to komentować w zły sposób, nie zasługuje na to, żeby w ogóle przebywać w twoim otoczeniu. – Tak samo byłoby z nią, gdyby nie przyjęła teraz Audrey do swego domu. Wyszłaby na okrutnego człowieka, gdyby kazała jej spadać. Może powinna, ale miała już swoje lata i przez to też twardą dupę w przeciwieństwie do panny Clark, która potrzebowała wybaczenia i wsparcia. – Jeżeli sama tego nie zrobisz, to ja zawiozę cię na terapię. – Sorry not sorry, ale bez tego nie pozwoli Audrey dalej żyć. Depresja, a raczej żałoba po utracie ukochanego (bo tak, nawet bez śmierci można przeżywać tzw. żałobę) to poważna sprawa, której nie wolno bagatelizować i Eve na pewno nie zamierzała.
- Proszę, pozwól mi sobie pomóc. - A jednak pomimo rozkazującego tonu, poprosiła Clark o zgodę. O to, żeby przemyślała kwestię noclegu, zapełnienia swych myśli oraz czasu ewentualną pomocą w ośrodku (po pracy) i terapii.

Audrey Bree Clark
ODPOWIEDZ